Generalnie, nie jestem fanem tezy, że "dobre, bo polskie". No chyba, że mowa o chlebie czy gorzałce. Biorąc jednak pod uwagę stan naszego rodzimego rynku muzycznego, nawet przy niemałej dawce dobrej woli koniec końców hasło to musi okazać się tylko pustym (i to bezdennie) sloganem.
Sytuacji nie zmienia nawet tych kilka rodzynków, którymi tak lubimy się chwalić, bo przecież nie rodzynki, choćby nie wiem jak słodkie, decydują o tym, jak smakuje cały keks. Szczególna żałość i bieda panuje w segmencie 'rock', i chodzi mi tu o prawdziwy rock, nie zaś całą tę pseudo-poprockową papkę, serwowaną z lubością przeciętnemu konsumentowi muzycznej kaszanki, przez wszelakie media, z uporem maniaka głoszące, że to niby nielada rarytas.
Fakt, że nasz rynek to mizeria, potwierdzają pośrednio takie choćby materiały, jak recenzowany "Favourite State of Mind". Drugi album Elvis Deluxe kasuje bowiem na starcie większość krajowych rockowych produkcji, jakie dane mi było słyszeć w ostatnim czasie; mimo to trudno raczej znaleźć o nim jakąkolwiek wzmiankę w naszych głównych mediach. Dlaczego wspominam o Elvisie właśnie w kontekście głównego nurtu, zamiast skazać go na marną egzystencję w niszy i wieczne taplanie się w swojskim grajdołku? Przede wszystkim dlatego, że nieczęsto trafia się u nas zespół, który potrafiłby tak umiejętnie połączyć tradycyjne rockowe dźwięki z dużą dozą dobrze pojętej przebojowości. A dobrze rozumiana przebojowość nie polega na przykrywaniu popowej melodyki cienką warstwą pseudorockowego pudru, nie wywołuje u słuchacza uczucia zażenowania, ani tym bardziej nieprzepartej chęci rzucenia czymś (najlepiej ciężkim) w sprzęt grający.
W cywilizowanym świecie w podobny sposób działa taki na przykład Queens of The Stone Age, co wcale nie przeszkodziło kapeli stać się megagwiazdą. Podobnie gra (choć rzecz jasna na znacznie skromniejszym podwórku niż ekipa Homme’a) również Red Fang na swym ostatnim, świetnym krążku. U nas bandy tej kategorii dopiero powstają, przebijają się powoli do szerszej świadomości. Musi pewnie minąć jeszcze trochę czasu, nim zauważą to przynajmniej niektórzy spośród ważniejszych decydentów. Na szczęście, coś jednak zaczyna dziać się w tym temacie, o czym świadczyć może między innymi zwycięstwo Elvisa w konkursie Neuro Music, i to, co nie bez znaczenia, uzyskane głosami szacownej kapituły. Jeszcze jakiś czas temu nie byłoby to możliwe; podobne granie relegowane było przecież do zapyziałej niszy, eksplorowanej w najlepszym razie przez mało ambitnych, zapuszczonych stonerowców z wąsami, którzy nigdy nie szarpnęli się na pulower wycięty w serek, ani tym bardziej nie próbowali zrozumieć naprawdę ambitnych, wartościowych dźwięków.
Celowo, w kontekście Elvis Deluxe nie wspominam etykiety stonerowej, do której tradycyjnie już wrzuca się twórczość tej kapeli, bo słychać wyraźnie, że to ledwie jeden z elementów ich muzy; i wcale nie najważniejszy. Spektrum zainteresowań chłopaków jest znacznie szersze i to ono decyduje o tym, że "Favourite State of Mind" jest krążkiem tak urozmaiconym, jak ilość wersji kolorystycznych okładki, jaką zaproponowano w booklecie (ja pozostaję przy różu; niektórzy twierdzą, że dobrze komponuje się z czarnym). Pod tym względem album bije poprzednie wydawnictwo i zaliczam to zespołowi zdecydowanie na plus. Lubię, jak na jednym kawałku tworzywa można znaleźć takie utwory, jak na przykład "Out All Night" (słyszę tu dziedzictwo Iggy Pop'a), "This Time" (prawdziwy hit, choć trochę zbyt wyraźne zapożyczenie z Kyuss na początku), "Out There" (nieco psychodeliczny instrumental), "Take it Slow" (retro w najlepszym wydaniu, ze świetnymi partiami bębnów) czy też "Break the Silence". Nie mogę nie wspomnieć także o okraszonym eleganckimi partiami klawiszy "To Tell You", w którym Ziemba zaciąga niemal w ten sam sposób, co Jus Oborn.
Świetna, dojrzała i luzacka zarazem płyta. Do tego rewelacyjnie wyprodukowana i naprawdę dobrze zagrana (gromkie brawa dla perkusisty). Gdybym miał kryształową kulę, na pewno zobaczyłbym w niej świetlaną przyszłość dla zespołu. Właściwie mam tylko jedno ale, choć z mojego punktu widzenia jest to raczej ALE. Dlaczego znakomity i najdynamiczniejszy na płycie otwieracz w postaci "Let Yourself Free" (QOTSA kłania się nisko) został skutecznie zepsuty przez ten koszmarny refren, z beznadziejnie zawodzącym żeńskim (no chyba, że nie żeńskim, bo booklet milczy w tej kwestii) wokalem? Elvisie Deluxe i psie Sabo, nie idźcie tą drogą!
Szymon Kubicki