Norweskie watahy w rozumieniu metalowca to czarcie gęby wymazane kredą i pastą do butów Kiwi rozpalające w lokalnych lasach ogniska od desek dzwonnic z kościołów. Więc cóż mogło wyjść z zespolenia czterech weteranów sceny black w jeden organizm zespołu Audrey Horne?
Czarna smoła, śmiech Belzebuba i płacz potępionych? Tego można było oczekiwać. Tymczasem panowie już trzeci raz atakują nasze małżowiny uszne muzyką inspirowaną grungem, hard rockiem i Davidem Lynchem.
Debiut Norwegów swego czasu uderzył mnie w potylicę z mocą młota na czarownice. Tak świeżej rzeczy jaką było wówczas "No Hay Banda" ze świeczką było szukać w zalewie mody na "klasyczny thrash" i metalcore. Połączenie hard rockowych patentów z grunge'owym stylem, ekstraklasa melodii i ten nie do podrobienia mistyczny klimat tajemnicy rodem z serialowego Miasteczka Twin Peaks, od którego zresztą imienia i nazwiska bohaterki zespół wziął nazwę, to było to! Po drodze kapela gdzieś porzuciła idealnie zbalansowany środek ciężkości wydając wtórny i nudnawy album "Le Fol" ze zbyt oczywistymi inspiracjami post-grunge'owymi. Po kilku jednak latach milczenia panowie Norwedzy wrócili na właściwe tory muzyczne. Znów spod ich palców wyszedł świetny, niejednoznaczny i klimatyczny kolaż nutek. Audrey Horne dała nam na najnowszym krążku esencję tego, co chce nam prezentować, stąd niewyszukany tytuł albumu czyli "Audrey Horne" - prosta deklaracja tego, z czym mamy do czynienia.
A do czynienia mamy z rozwinięciem pomysłów z debiutu. Znów dostajemy piękne połączenie prostego, hard rockowego riffowania ze wzbogacającym tło muzyczne niejednoznacznym klawiszem i prostą grungową orientacją na chwytliwy refren i niewyszukaną produkcję całości. Brzmienie właśnie jest na "Audrey Horne" dość istotne, świetnie eksponuje gitary, bez zbędnego garażowego brudu, ale też i bez nadmiernej "szlifierki". Nutki z wioseł brzmią witalnie, świeżo ale co najważniejsze, żywo! Produkcja również świetnie chowa po kątach klawisze, które raz są na pierwszym planie a niekiedy rejestrujemy je na czystym poziomie podświadomości, co dodaje muzyce tego Lynch'owego klimatu i pewnej mistyczności. Jedynym minusem brzmienia są dla mnie blachy, wyraźne tylko w kilku momentach płyty ("Circus"), zazwyczaj rozmyte w dziwny podźwięk. No ale na maniaka tej części zestawu perkusyjnego akurat trafiło.
Samo zestawienie utworów to już poezja. Na start dostajemy intro z dwoma świetnymi rockowymi strzałami między oczy. Na chwilę wytchnienia przychodzi pora wraz z "Down Like Suicide", który zabiera w melancholijną, niejednoznaczną podróż wraz z nostalgicznym chorusem. Ogólnie słowo "niejednoznaczny" to istotny element opisywania "Audrey Horne". Czuć, że Norwegowie inspirują się Davidem Lynch'em, niejeden raz od podskórnej tajemnicy zawartych w tych dźwiękach potrafią przejść po ciele ciarki. Kontynuując, w "Blaze of Ashes" mamy ukłon dla klasycznego hard rocka, gdy proste frazowanie gitarzysty współgra z genialnymi klawiszami. "Bridges and Anchors" to jakoby tribute w drugą stronę muzycznych inspiracji Audrey Horne, bardziej grunge'owy, w duchu "Le Fol". "Pitch Black Mourning" to nieomal sludge! Jednak prawdziwa petarda czyha na końcu albumu. "Desert Song" to southern metal pełną gębą. Jak widać zatem zespół nie osiadł na laurach i dalej poszerza muzyczne horyzonty. Potwierdza to wersja limitowana "Audrey Horne", na której znajdziemy kilka akustycznych numerów.
"Audrey Horne" to album, który jest w stanie zawładnąć słuchaczem już od pierwszego odsłuchu. Nie można przejść obok niego obojętnie, choć, co akurat smutne, trudno na niego się w naszym kraju natknąć. Dlatego, to apel do Was drogie Metale, poszukajcie po sklepach internetowych tego wydawnictwa, pokażcie, że słuchacze potrafią wesprzeć świetną muzykę, nawet mimo praktycznie zerowej promocji. Warto zainwestować w Audrey Horne i warto mieć na uwadze co jeszcze pokaże ta ekipa norweskich smyków.
Grzegorz Żurek