O pierwszym i zarazem pożegnalnym albumie Delicji zrobiło się głośno mniej więcej rok temu, a i to w atmosferze niedomówień, plotek i zmian personalnych w zespole. Chwilę potem kapela zawiesiła działalność, a część składu nieśmiało przegrupowała się w inne składy - jak to zwykle na scenie hardcore/punkowej bywa. Temat wydawał się zamknięty.
Wraz ze słuchem o Delicjach przepadła (a przynajmniej tak się wydawało) idea wydania pośmiertnego materiału zespołu. Scena punkowa zna trochę takich historii - pożegnalna płyta Homomilitii, choć dzięki internetowi doskonale znana zainteresowanym, oficjalnie nigdy nie została wydana i ciągle jest "w zapowiedziach"; podobnie jest z "dyskografią" Sanctus Iuda. Są to jednak już archiwalia, a temat albumu Delicji wrócił niemal dokładnie z anonsem pożegnalnego koncertu zespołu na warszawskim skłocie Elba. Leżakował więc stosunkowo krótko. Sam zespół we wkładce twierdzi, że część utworów powstała jesienią 2010 roku, a wcześniejsze spekulacje to były tylko przymiarki, plotki i nieprawda.
Chronologię zostawiam punkowym archiwistom i wywiadującym kapelę. Sam byłem zwyczajnie ciekaw tej płyty, zauroczony - jak wielu - urokliwym demo sprzed niemal trzech lat. Ówczesne Delicje łączyły poetykę El Bandy (nic dziwnego, zważywszy na personalne powiązania między zespołami) z mistycznym czadem Armii z okresu "Legendy". Czteroutworowe demo (które zamieszczono zresztą i na opisywanej płycie pożegnalnej) zespół rozprowadzał na koncertach - dość zaskakujących, gdyż prezentował na nich nowe anarchopunkowe oblicze. Romantyczno- melancholijne, melodyjne piosenki, wieszczące z jednej strony tryumf anarchizmu, z drugiej - przepełnione zwątpieniem i świadomością, że bez ciężkiej pracy nad sobą i innymi nadal każdy będzie inny, lecz nikt nie równy. Kiedy pierwszy raz słyszałem na żywo te utwory, wybierałem jednak postpunkowy monumentalizm; idealizm i chęć "przebicia głową muru homofobii i segregacji" doceniłem dużo później. Między innymi dzięki tej płycie.
Zaczyna się dość "elbandowo", i to nie tylko ze względu na muzykę. Warstwa liryczna odnosi nas niemal wprost do najnowszych dokonań El Bandy, a konkretnie do płyty "Skutki uboczne". Tu również mamy drastyczne obrazy i świadomość wykluczania kobiet z historii, odbierania im podmiotowości i nieustannego oceniania przez pryzmat męskiego spojrzenia. Ciekawe, że tekst "Kobiety wykorzystywanej" napisał - podobnie jak do pozostałych utworów (z wyjątkiem wieńczącej płytę "Pandemii") - perkusista zespołu, a nie znana z kontrowersyjnej poetyki wokalistka Ania Zajdel. Robi wrażenie.
Kolejne piosenki to już właśnie Delicje anarchopunkowe. Co utwór, to bardziej przebojowo - melodyjne partie gitary i basu idealnie korelują z pełnymi wiary w to, że lepszy świat jest możliwy, tekstami. Wielu wytyka anarchistycznym kapelom bądź formalne przekombinowanie, bądź upiorne blackmetalowe wokale, skutecznie uniemożliwiające poznanie warstwy lirycznej ze słuchu. Delicje z obu zarzutów wychodzą obronną ręką, a do tego zarażają swą przebojowością i idealizmem. Taki właśnie powinien być anarcho-punk.
Hiciarska część płyty płynnie przechodzi w tą bardziej postpunkową - tak naprawdę dobrze znaną, bo pokrywającą się ze wspomnianym demem. "Tak samo siostro jak Ty", ultraszybka "Pani Zo" czy najbardziej armijne "Na Linie" - każda z tych piosenek to od dawna mój prywatny hit. I gwarantuję, że ujmą każdego, kto przed laty (a może i teraz, wszak niedawno ukazała się winylowa reedycja) zachwycał się wspomnianą "Legendą" Armii, ale też dokonaniami Dirt czy romantyczno-punkowego, do dziś otoczonego kultem Post Regimentu.
Płytę wieńczy jedyny utwór z tekstem autorstwa wokalistki - "Pandemia", muzycznie przypominający "Kobietę wykorzystywaną", i równie przygnębiający. Niemniej, zespół na tylnej stronie okładki deklaruje: "Delicje mogą trwać lub może pozostać po nich tylko smak, ale idee pozostaną! Walka trwa! No pasaran!". Piękna płyta, zdecydowanie z gatunku "more than music".
Krzysztof Kołacki