Czy postrock to martwy gatunek? Zdania na ten temat są podzielone. Jeśli o mnie chodzi, uważam, że nie dość, że martwy, to jeszcze dawno już pogrzebany i rozkładający się sześć stóp pod ziemią.
Jakiś jednak popyt na takie granie wciąż musi istnieć (podejrzewam, że wcale nie mały), skoro ciągle powstają nowe materiały i kolejne kapele parające się tego typu graniem.
Jedną z nich jest portugalski Catacombe, który właśnie (a właściwie w grudniu zeszłego roku) zadebiutował w barwach rosyjskiej Slow Burn Records. Podstawowym problemem post rocka jest jego swoista hermetyczność i wyjątkowo wąska formuła. Przez to już pierwsze zespoły, które wypłynęły na takim graniu, zaledwie kilkoma czy kilkunastoma płytami powiedziały niemal wszystko, co było do powiedzenia w tym temacie. Przytłaczająca większość tego, co powstało później - mam na myśli bandy raczej czyste gatunkowo - to tylko klony, które produkują powieloną muzykę. Nie mówię, że złą, ale na pewno wtórną.
Nic więc dziwnego, że same kapele czy ich wytwórnie próbują uciekać od jednoznacznej klasyfikacji twórczości tego gatunku, dodając do niej choćby nowe określenia i kolejne etykiety. Tym samym tropem poszła także Slow Burn Records, nazywając dźwięki tworzone przez swych podopiecznych 'miksem post rocka i modern metalu'. Cokolwiek to znaczy, nie dajcie się zwieść; to klasyczna zasłona dymna, bowiem pojawiające się w paru momentach odrobinę cięższe partie gitar (choć dobrze spełniają swoje zadanie, np. w "Memoirs") to zdecydowanie za mało, by mówić o nowoczesnym metalu. Tym bardziej, że przytoczoną frazą przyjęło się opisywać zupełnie inne nuty.
Wcale nie zamierzam jednak mieszać Catacombe z błotem. Choć kapela porusza się w obrębie dobrze znanej, i z każdej strony ogranej i oklepanej estetyki instrumentalnego postrocka, robi w całkiem udany sposób. Melancholijne dźwięki Portugalczyków mają to 'coś', łatwo przyciągają uwagę i nie nudzą, choć szczerze mówiąc, nie mam pojęcia, z czego to wynika. Może z nieco odmiennej, mniej sztampowej konstrukcji utworów, której udaje się ominąć schemat; polega on zasadniczo na budowie napięcia przez początkową część kawałka i wstawianiu małego trzęsienia ziemi w końcówce. Może z tego, że przy pomocy każdej kompozycji zespół chce opowiedzieć inną historię. A może po prostu z bardzo przyzwoitej, czystej, ale zarazem niezbyt wygładzonej produkcji materiału, za którą odpowiada sam James Plotkin.
To wszystko nie ma w gruncie rzeczy znaczenia. "Kinetic" płynie i koi spokojnymi dźwiękami, a zespół nie próbuje udowadniać, że właśnie wzruszył podwalinami muzycznego świata. To po prostu solidny i dojrzały (a to przecież debiutanci) materiał, ze sporą dawką interesujących dźwięków. Jednym słowem, miła niespodzianka. Polecam z czystym sumieniem.
Szymon Kubicki