Wygląda na to, że po długoletnim promowaniu się na czele zespołu Extreme, Gary Cherone zapragnął nowych wrażeń. Jeszcze w zeszłym roku mieliśmy okazję usłyszeć "Take Us Alive" - dziesiąty z kolei album wspomnianej wyżej kapeli. Początek nowej dekady miał jednak przynieść ze sobą coś zupełnie nowego.
Miał, bo koniec końców moje muzyczne kubki smakowe zdają się być odrobinę rozdrażnione smakiem wcześniej zamrożonego i ochoczo wykorzystanego po odmrożeniu polotu charakterystycznego dla Extreme.
Historia jak świat stara. Znany brat z charakterystycznym wokalem (Gary Cherone) bierze pod pachę mniej znanego brata, który potrafi nienajgorzej uderzać w struny (Marc Cherone), a do całej zabawy zaprasza dodatkowo basistę (Joe Pessia) i perkusistę (Dana Spellman). Nazwa projektu to zaś nic innego jak efekt wspomnień ze szczenięcych lat. Trzeba przyznać - niezwykle uniwersalna. Kto z nas bowiem nie zna tego fatalnego uczucia, w którym człowiek krzywym uśmiechem stara się zahamować łzy cisnące się do oczu?
Nazwanie tego co słyszymy na "Hurtsmile" wiernym powieleniem dokonań Extreme byłoby mocno niesprawiedliwe. Być może utwory takie jak otwierające album "Just War Theory" czy "Slave" sugerują, że - jak już zdążyłam wspomnieć - zionie z tego albumu rozmrożoną świeżością. Jednakże da się tu znaleźć delikatne ślady zupełnie nowej, wypracowanej przez muzyków estetyki.
Jest w "Hurtsmile" coś, czego nie potrafię dokładnie określić. Nie wiem, czy tworząc i zestawiając ze sobą kolejne utwory muzycy najzwyczajniej w świecie przedobrzyli i popadli w niekonsekwencję, czy zmierzali do mniej lub bardziej udanego elementu zaskoczenia. Płytę otwiera dość mocne uderzenie w postaci "Just War Theory" a zaraz po nim jeszcze mocniejsze "Stillborn". Gdzieś pomiędzy to wszystko wplecione są dwie ballady - "Painter Paint" oraz "Beyond The Garden/ Kicking Against The Goads". Nie ma w tym jeszcze nic szalonego. Ale zaklinam się, że gdyby Hurtsmile nie wystopniowali napięcia i usunęli z listy utworów (i tak już dość mocno "odczepione" od całości) "Jesus Would You Meet Me", przywodzące na myśl popisy szalonego chóru gospel, to spadłabym z krzesła słysząc jak Gary Cherone nagle zamienia się w Rastamana w utworze "Just War Reprise".
Nie urzekła mnie ta płyta. Z drugiej strony nie odstręczyła czy zniesmaczyła w jakiś brawurowy sposób. Wokalista niezmiennie prezentuje barwny wachlarz swoich możliwości. Gitarzysta zaskakuje nadzwyczaj pozytywnie swoimi umiejętnościami. To tyle. Dobry pomysł na soundtrack do wykonywania codziennych obowiązków.
Olga Kowalska