Przypadek Hypnos 69 jest dla mnie żywym dowodem na to, że czasem warto przejść przez burzę, zmienić perspektywę i najzwyczajniej w świecie odetchnąć, aby stworzyć coś doskonałego. Po czterech latach przerwy, po rozbiciu i powtórnym zlepieniu zespołu w całość otrzymujemy bowiem album, który jednoznacznie obala - jakże popularne ostatnio - twierdzenie o marnej kondycji rocka progresywnego.
Od czasu ukazania się tętniącego psychodelicznym klimatem debiutanckiego albumu Hypnos 69 - "Timeline Traveller", Belgowie z każdą kolejną płytą zdawali się łagodnieć. Jednocześnie każde kolejne wydawnictwo zdawało się uskuteczniać tendencję spadkową zespołu. "Legacy" bezkompromisowo przełamało złą passę.
Z muzyką tak dopracowaną, tak świeżą i porywającą nie miałam do czynienia od dawna. Szerokie instrumentarium, w którym obok gitar, saksofonów, fletów i klarnetów pojawiają się organy Hammonda, mellotron, syntezatory analogowe czy theremin, stanowi niezwykle rozbudowaną paletę muzycznych barw. Uciekając od przypadkowych plam i pstrych obrazów, Hypnos 69 kreuje doskonale harmonijny pejzaż dźwięków. Słuchaczowi nie pozostaje nic innego jak tylko zatopić się na blisko siedemdziesiąt minut w klimacie klasycznego prog-rocka, który wzmocniony nutą charakterystycznej dla muzyków psychodelii i odrobiną orientalnego klimatu, tworzy mieszankę wprost zniewalającą.
"Legacy" spina przepiękna klamra złożona z dwóch suit. Pierwsza z nich - trzyczęściowe "Requiem (for a dying Creed)" od samego początku funduje słuchaczowi powalającą wariację złożoną z dźwięków Hammondów, gitar i saksofonu. W kolejnych utworach emocje mają szansę ostygnąć, ale tylko po to, by w "The Empty Hourglass" wybuchnąć na nowo, w "Jerusalem" rozkołysać słuchacza wybornym solo na klarnecie i w zamykającym całość "The Great Work" objawić całe bogactwo emocjonalne i instrumentalne albumu.
Nie sposób postawić przed Belgami zarzutu powielania czegokolwiek. Wypracowali oni swoją własną, niespotykanie ujmującą estetykę. Jednakże słuchając "Legacy" trudno oprzeć się wrażeniu, że spóźnili się z tym krążkiem o dobre trzydzieści, a być może nawet czterdzieści, lat. Atmosfera płyty nadzwyczaj dobrze wpisuje się w klimat złotych czasów rocka progresywnego. Nie jest i nigdy nie będzie to album na miarę "In The Court Of The Crimson King", tak jak i niszowe Hypnos 69 nigdy nie stanie się legendą na miarę King Crimson. Bez najmniejszych wątpliwości przyznaję jednak, że "Legacy" jest jednym z tych cudownych muzycznych przebudzeń, na które warto było czekać.
Olga Kowalska