Zbaw Mnie Ode Mnie Samego
Gatunek: Rock i punk
Hasła "sex, drugs & rock and roll" nikomu tłumaczyć nie trzeba. Historię pewnego zespołu na K też większość zna, a już fani w szczególności. Zresztą, panowie jakoś nigdy się specjalnie nie kryli z tym co robią i kim są. Wspominają o swoich traumach, tragediach i uzależnieniach zarówno w tekstach jak i wywiadach. Ich ciężka, bolesna, chwilami zupełnie schizofreniczna muzyka, którą można kochać tak mocno jak i nienawidzić skądś się musi brać. I o tym częściowo jest ta książka.
Wieść o opuszczeniu Korn przez Heada obiegła świat z prędkością świata. Powód zwalił większość z nóg. Jedni kpili, inni mieli miny jak pewna ryba jedzona na Wigilię. Ale chyba większość byłą mocno zdziwiona. Bo oto jeden z najniegrzeczniejszych chłopców się nawrócił! Head zrobił zwrot o 180 stopni. Z wytatuowanego, długowłosego, grającego muzykę rodem z piekła (6krąg, 4 drzwi na lewo), zamienił się w przykładnego Chrześcijanina. Nie takiego czysto teoretycznego. Wszedł w miłość do Boga na całego, nie zostawiając miejsca praktycznie na nic innego. A przy okazji postanowił rozliczyć się z przeszłością. Bardzo dobitnie zresztą.
Pan Welch postanowił podejść do rozliczenia się z samym sobą bardzo poważnie. Bez tajemnic, bez upiększania, odsłonił wszystkie karty. Tak przynajmniej wydawać by się mogło na pierwszy rzut oka. Autor opowiada o swoich licznych uzależnieniach, walce z demonami, które tak naprawdę sam stworzył. Przeoczył tylko jeden szczegół, który przychodzi na myśl podczas czytania jego autobiografii. Zamienił uzależnienie od pieniędzy, narkotyków i alkoholu na inne. Wydawać by się mogło na mniej groźne, a właściwie zupełnie niegroźne. Bo co komu szkodzi bycie uzależnionym od religii? Delikwent nie wynosi rzeczy z domu, robi się łagodny, kocha wszystkich, więc w porównaniu z tym, co wyrabiał wcześniej należałoby przymknąć mocno oko i cieszyć się takim stanem rzeczy. Przecież to nikomu krzywdy nie robi.
Problem z osobami uzależnionymi jest taki, iż bardzo często zamieniają jeden nałóg na drugi. I chociaż wydawać by się mogło, że przecież nic się nie dzieje, to jednak uzależnienie zostaje uzależnieniem. Head odnalazł powołanie, prawie namacalnie poczuł Boga i jego wolę. Ale jego opowieści o tym, że Bóg zsyła mu misję (audyt Korna), czy każe jej później zaniechać rodzą pewien niepokój. Oczywiście nie kwestionuję jego potrzeby wiary, ani nie rozliczam go z niej. Tyle, że łatwiej powiedzieć "Bóg mi kazał", niż "moje uzależnienie znów zmusiło mnie do podjęcia kroków, które nie były racjonalne", co niestety świadczy o tym, iż demony nie poszły zupełnie precz.
Opowieści o samodzielnych wyjściach z nałogów, których lista na swój przerażający sposób jest imponująca, można włożyć po prostu między bajki. Myślę, że wizyta u dobrego terapeuty uzależnień panu Welchowi zrobiłaby naprawdę dobrze. Być może uświadomiłby sobie w końcu, że wbrew własnym odczuciom, że nie jest wolnym człowiekiem.
Head rozlicza się też częściowo z kolegami z zespołu. Niestety, czytając jego wypowiedzi można dojść do dość przykrych wniosków. Całe chrześcijańskie miłosierdzie idzie w łeb. Oczywiście, cała reszta panów z Korna święta nigdy nie była, ale czy opisywanie zdrad kolegów, ich własnych uzależnień, czy tego co po prostu robili jest jeszcze rozliczaniem się z własną przeszłością, czy już aktem nielojalności?
Z jednej strony Head sam siebie nie wybiela, ale z drugiej ciężko nie dojść do takiego wniosku czytając co ma do powiedzenia na temat różnych akcji w trasach koncertowych ("wszyscy się puszczali na prawo i lewo, ale nie ja!"). Odnoszę wrażenie, że autor sam nie wiedział co chciał osiągnąć pisząc swoją autobiografię. Pełno tu sprzeczności i chaosu. Być może Welch za bardzo pospieszył się z wydaniem tej książki, może nie upłynęło wystarczająco dużo czasu, aby się na spokojnie i szczerze rozliczyć z samym sobą, zespołem i własną przeszłością.
"Zbaw mnie ode mnie samego" pomimo odsłonienia wielu tajemnic alkowy Korna, raczej nie jest lekturą obowiązkową dla fanów. Ale dla osób czujących prawie fanatyczną potrzebę udowodnienia, iż Chrześcijanizm jest naj, już tak. Z tą książką jest ewidentnie coś nie tak. Od irytującej, cukierkowej okładki, po jej zawartość. Mnogość sprzeczności, brak spójności powodują to, iż czytelnik zastawia się nad tym, po co w ogóle to czyta. Mimo, iż jest to lektura na jeden wieczór. Po przebrnięciu przez te blisko 200 stron nasuwa się pytanie: "i po co?".
Julia Kata