Nie wiem kiedy zaczęłam twierdzić, że we Włoszech nie narodzi się już żaden obiecujący artysta. Wiem jednak, że wystarczyło czterdzieści minut aby moje twierdzenia wzięły w łeb. Płyta zespołu Pertego wymierzyła mi siarczysty policzek, a ja z pokorą nadstawiłam drugi.
Czwórka muzyków z Piacenzy wnosi coś nowego do szeregu post-rockowych zespołów. Ich ostatni minialbum - "Hjarta" - serwuje nam osiem utworów tak ciepłych jakby wygrzano je w gorącym słońcu Italii. Pertego jest zespołem, któremu udało się zbudować pomost pomiędzy post-rockiem a sztuką wizualizacji. Pojawiają się na scenach teatralnych bądź wtapiają swoje występy w naturalną włoską scenerię. Ich koncerty to widowiska, dla których klasyczna scena to stanowczo za mało.
Nie oczekiwałam niczego specjalnego po tej płycie. Włączyłam ją w towarzystwie kubka kawy, paczki papierosów i wrodzonego sceptycyzmu. Kawa i papierosy zostały, ale sceptyczne nastawienie prysło, kiedy słodkawy nastrój, którym przywitały mnie "Hjarta" i "Bideri", nagle zagęścił się w dynamicznym "E/Pallatio". Muzycy szybują tuż nad ziemią i nagle wzbijają się pod nieboskłon. Udowadniają, że gitary mogą przemawiać bez użycia zbędnych słów. Umiejętnie nasycają swoją muzykę emocjami by niepostrzeżenie doprowadzić nas do ostatniego, pozostawiającego niedosyt, utworu.
Album przypomina wędrówkę w poszukiwaniu idealnego smaku. Ktoś w odpowiednim momencie dosypuje przypraw, zwiększa ogień, dodaje barwnika bądź miesza muzyczną strawę. Na przestrzeni czterdziestu minut atmosfera stygnie po to żeby za chwilę znów zapłonąć żywym ogniem.
A sam smak? Zdecydowanie zadowalający. Owszem, są płyty, które smakują dużo lepiej. Ta jednak potrafi łączyć ze sobą zaskakujące składniki i jednocześnie nie pozostawić po sobie niestrawności. Osobiście wierzę, że sukcesywnie gromadzone pokłady energii, pomysłowości i wrażliwości muzycy w pełni wykorzystają przy tworzeniu swojego pierwszego albumu studyjnego, który ma ujrzeć światło dzienne jeszcze w tym roku. Czekam. Tym razem chcę się zachwycić.
Olga Kowalska