Ciekawe ilu z Was słyszało kiedykolwiek termin nintendocore, albo trancecore, albo już całkiem poważnie ilu z Was jest w stanie przyjąć 8-bitowe "klawisze" z hardcore'owym, bezlitosnym łojeniem? Lwia część czytelników Magazynu Gitarzysta zapewne nigdy nie miała do czynienia (obcowania) z samplami z gier typu Mario i innych z naszych lat dziecięcych idących w parze z breakdownami i krzyczanymi wokalami. W każdym razie jeśli takowej okazji nie mieliście, a nie po drodze Wam na przykład z Enter Shikari, a o deathcore'owym Arsonists Get All The Girls nie wspominając, HORSE the band to twór jak najbardziej dla Was - z dużym przymrużeniem oka.
Album otwiera szybka (już jak sama nazwa wskazuje) "Hyperborea". Numer leci do przodu na złamanie karku, zwalniając tylko momentami by gitarzyści mogli zagrać kilka technicznych zagrywek, jak na przykład te w trakcie krótkich salw blastów. Ogromną rolę odgrywają klawisze, akurat w tym utworze nie tak bardzo wysunięte do przodu, ale jednak. Wokalista formacji drze się, śpiewa, wyje jak wilk, a nawet bawi się z delayem i przesterem - wydaje mi się, że jak na openera w tych niecałych trzech minutach zawarto kwintesencję stylu zespołu, a to dopiero początek. Dokładnie pierwszy z aż szesnastu utworów zawartych na albumie.
I tu należy sobie jasno powiedzieć, iż rozkładanie tego krążka na czynniki pierwsze nie ma żadnego sensu, pewnie, że można skrobnąć, iż singlowy "Murder" to faktycznie idealny wybór na hit, z prostą, wwiercającą się w mózg melodią prosto z parapetu (syntezatora), a i breakdowny w tej piosence wypadają jakoś lepiej niż w innych. Nawet, na krótką chwilę pojawia się dubowy rytm, który tylko urozmaica "Murder". Dalej jest zdecydowanie różnie, ale na zaskakująco wysokim poziomie, i to nawet przez prawie godzinę czasu trwania albumu. Niejednokrotnie panowie łamią własną konwencję, łojąc niby na mathcore'ową modłę, by li tylko po takim ataku zagrać czule, przestrzennie, z pasją i metalowym zacięciem. Najlepszy tego przykład to "New York City". Swoją drogą pochwały dla wokalisty, gdy rzeczywiście śpiewa jestem w stanie mu uwierzyć, że to wszystko faktycznie na poważnie.
A poza intensywnym graniem zarówno na dwie stopy, jak i z patatajcami w roli głównej, HORSE the band to przede wszystkim świetna rozrywka, momentami nawet europopowa potańcówka dla kogo-sami-sobie-dobierzcie. Choćby taki "Sex Raptor" to numer wręcz stworzony na Eurowizję i inne badziewne konkursy piosenki antytalenckiej. O innych smaczkach przekonajcie się sami. Warto, nawet jeśli ogólny sound tego krążka fanom cyfrowego brzmienia pozostawia wiele do życzenia. To w końcu HORSE the band, żywy muzyczny kabaret grający naprawdę fajną muzykę.
Grzegorz "Chain" Pindor