Youngbloods
Gatunek: Rock i punk
Za namową pewnego krajowego wokalisty sięgnąłem po nowe dzieło tylko odrobinę mi znanego tworu z kraju antypodów. The Amity Affliction nigdy nie miało okazji choćby na dłużej zagościć w moim odtwarzaczu, nie mówiąc już o jakimkolwiek wznoszeniu peanów na ich cześć. Dlatego też pozwolę sobie nie porównywać tego materiału do poprzednich, z racji na to, że po prostu tamtych dwóch krążków nie znam. "Youngbloods" ma jednak spore szanse na to by moje ewentualne zaniedbanie zmienić i skłonić mnie ku temu by sięgnąć również po poprzedniczki.
Tyle, że to nie jest metalcore w sensie stricte, z drugiej strony progressive też nie. A czy muzyka brutalna, czy lżejsza i bardziej emo? Umownie tak. Prawdopodobnie właśnie atutem tego zespołu są melodie, "lekkość", a jednocześnie młodzieńcza (umiarkowana) agresja i nietuzinkowe jak na ten kontynent pomysły. Jasne, takich kapel jest od groma, w samych stanach zresztą tych wszystkich screamo jest do brzydko mówiąc - zajebania. Tam jednak nie. To też decyduje o stosunku do tego zespołu. Bo The Amity Affliction i ich twórczości nie rozpatruję jako dobrego konkurenta na światowej scenie, a jedynie jako (smaczny) frykas dający radę póki co głównie w samej Australii (nie wiem czy mieli okazję zaprezentować się na Starym Kontynencie, to samo w kraju Wujka Sama). Standardowo są breakdowny (o dziwo nie wrzucane bez przerwy i gdzie popadnie), masa czystych wokali niezbyt często uzupełnianych rasowym screamem, chórki też są (utwór tytułowy pod tym względem jest idealny), jakieś tam szybkie tempa, aczkolwiek nie pod typowy koncertowy rozpierdol też są, a przede wszystkim spore pokłady emocji, idących w parze z dobrze dobraną elektroniką i melodyjnymi gitarowymi zagraniami. Nie jest to jednak twór i album miałki, bo na koncercie z pewnością sprawdza/sprawdzi się wyśmienicie. Publiczność, a raczej target takich dźwięków prawdopodobnie nie oczekuje łamiących kości breakdownów i świniaków przy blastach, to też nie zdziwię się jak w głównej mierze baza fanów grupy zawierać będzie przede wszystkim przedstawicielki płci pięknej. To w żadnym wypadku nie jest wada, jak i konkretny przytyk w ich stronę, gdzież by tam. Mi to pasuje. Umiarkowanie, ale jednak. Ująłbym normalnego śpiewu, dodał więcej szybkich temp, albo tak fajnych breakdownów jak w "Dr Thunder" (gitarowa wstawka, klawisze i mocny dół - nosz pasuje jak złoto) i wszystko byłoby cacy. Tak jednak nie jest, co nie zmienia faktu, iż starcie z "Youngbloods" przebiega bezkolizyjnie, a nawet zachęca do tego by wcisnąć magiczny przycisk repeat bez obaw, że to czas w zupełności stracony.
Gorąco polecam fanom A Current Affair, Youngbloodz (a jakże), Alesana, a nawet The Devil Wears Prada. Płyty w Polsce pewnie nie dostaniecie, ale o dziwo (co mnie pozytywnie zaskoczyło) cały merchandise wysłany pocztą z tego oddalonego od nas o tysiące kilometrów kontynentu dociera optymalnie szybko. Zasłużona ósemka, nie mniej, nie więcej.
Grzegorz "Chain" Pindor