Deep Purple

Whoosh!

Gatunek: Rock i punk

Pozostałe recenzje wykonawcy Deep Purple
Recenzje
Grzegorz Bryk
2020-09-14
Deep Purple - Whoosh! Deep Purple - Whoosh!
Nasza ocena:
5 /10

Choć przy okazji każdej kolejnej płyty wydawanej na przestrzeni 15-20 lat stawiano na nich krzyżyk, to notorycznie powracali.

Krytycy pisali wtedy, że teraz to już na pewno ostatni krążek brytyjskiej legendy. A przecież chociażby takie „Infinite” (2017) to była hard rockowa petarda jakby spod palców młodzieniaszków, nie zaś siedemdziesięcioletnich weteranów.

Ten album ożywił purpurową dyskografię, bo choć Deep Purple zawsze byli przede wszystkim zespołem hard rockowym, to jednak wątki progresywne i barokowe mocno odcisnęły się na ich stylu. Tymczasem „Infinite” to niczym nieudziwniony ciężki rock – soczysta kwintesencja gatunku. Jak grom z jasnego nieba spadła informacja, że Deep Purple znów nagrywają, a nowy materiał zatytułowali „Whoosh!”.

Na najświeższym materiale grupa dalej kroczy ścieżką wytoczoną przez „Infinite”, ale właściwie poza koncepcją grania krótko i konwencjonalnie w granicach hard rocka, niewiele te płyty łączy. Poprzedniczka miała pazur, odpowiednio pieprzny charakter, żwawą motorykę, rockową chropowatość w żywym brzmieniu i luz oraz świeżość, tymczasem „Whoosh!” cierpi na chroniczny niedostatek tych elementów. Jest za to płaski, pozbawiony dynamiki, sterylny sound, stępione gitary i zupełnie poprawny Gillan. Zresztą „poprawność” to bodaj naczelna cecha nowego materiału Purpurowych.

Brakuje melodii, które mogłyby ten album unieść. Wszystko leci zgranym schematem, bez budowania napięcia czy większych emocjonalnych porywów – i jasne, na poprzedniczce też jechali gatunkowymi kliszami, ale tam muzyka miała flow. Gillan po prostu na wokalu smęci pod nosem i nie jest to absolutnie zarzut w stronę kondycji gardła wokalisty, po prostu linie wokalne nie mają na siebie pomysłu. O ile fragmenty z „Infinite” potrafiły wbić w fotel, tak granemu na automacie „Whoosh!” brakuje charakteru, charyzmy i czegoś co rzeczywiście przykułoby uwagę na dłużej niż kilka sekund.

Steve Morse schował się za klawiszami Dona Airey’a i wynurza się zza nich tak rzadko, że można by pomyśleć, że po prostu robi sobie krótkie spacerki. To właśnie na organach Airey’a oparte są riffy, gitara natomiast daje się słyszeć głównie przy krótkich, ale i niepozbawionych dobroci solówkach. Wystarczy wspomnieć, że pierwszym utworem, który rzeczywiście przykuwa uwagę jest czwarty na liście „No Need to Shout”, a i to głównie dlatego, że to solidny, soczysty hard rock, ale i nie jakaś bomba. Wcześniej fajne solo gitarowe wybuchło w bardzo przeciętnym „Throw My Bones” i ładnie zagrała motoryka (w tym bardzo przyjemny bas i klawisze) w „Nothing at All”.

„Step by Step” to bodaj pierwszy utwór, który rzeczywiście potrafi utkwić w głowie: barokowe, ciężkie organy, posępny klimat i mocny, klawiszowy finał. „What the What” to rozbujany rock’n’roll z rześko szalejącymi partiami pianina i bluesującą solówką gitary. Tylko krótkimi fragmentami podobać może się „The Long Way Round”, a instrumentalny „And The Address” to tak naprawdę zupełnie zbędna ciekawostka dla tych, którzy nie znają oryginału z debiutanckiego „Shades of Deep Purple” (1968). Najlepszym fragmentem płyty jest „Man Alive” czerpiący zarówno z orientu, jak i „Blackstar” Davida Bowie – tu wreszcie coś się w konstrukcji utworu dzieje: jest wstęp, rozwinięcie, zakończenie; jakaś historia w dodatku bardzo słuchalna i mocno zdynamizowana. Cała reszta krążka, o której tu nie wspomniałem, jest tak anonimowa, że trudno w ogóle ją pamiętać, mimo że dopiero wybrzmiała.

I tak sobie myślę, że ktoś może zarzucić, że tu się należy szacunek, że staruszkowie po siedemdziesiątce jeszcze grają, że wcale to nie jest takie złe, tylko że to nie jest argument muzyczny. Nie może być też tak, że jak w niektórych pismach branżowych „Whoosh!” obsypano laudacjami, wystawiano oceny oscylujące w granicach od „płyta roku” po „arcydzieło”, właściwie tylko za to, że krążek podpisany jest marką Deep Purple. To nieuczciwe wobec czytelników, słuchaczy i samego zespołu.

„Infinite” też był prostym, piosenkowym albumem hard rockowym, bez progresywnych wycieczek, ale przy tym wpompowano w niego taką masę endorfin, że wylewały się one z głośników, więc to nie tak, że ktoś tu jest uprzedzony do Purpurowych dźwięków. „Whoosh!” to wciąż przyjemna, niezobowiązująca płyta, ale nagrana tak, jakby muzycy byli trochę już zmęczeni tym całym muzykowaniem, brakło im energii. Krążek szybko przepadnie w przepastnej dyskografii Deep Purple.

PS. Plus za interesującą typografię we wkładce.