Nie ma co ukrywać, że krakowski Pan Trup to na polskojęzycznej rockowej scenie oryginał. Zespól po trosze zdziwaczały, a na pewno mający swój niepowtarzalny styl i świat.
To taki trochę muzyczny cyrk objazdowy, którego jedną z cech charakterystycznych jest jarmarczne brzmienie klawiszy, takie jakie można spotkać właśnie w cyrku czy muzyce psychodelicznej gdzie porządnie świdrują syntezatory o organowym zadęciu nadając całości bajkowo-fantastycznego, może nawet groteskowego kolorytu. Z kolei sekcja rytmiczna ma posmak mocno nowofalowy, raczej nabija tempo bez żadnych udziwnień czy spektakularniejszych ozdobników, choć potrafi i zbliżyć się gdzieś do granic jazzu („Wałkonie”) , fajnie podudnić na kotłach („Jadę, idę, jadę”, „Własny przebój”) czy zaserwować kapitalną partię basu („Łabędzie i gołębie”, „Męki panieńskie”). Gitary natomiast to już rockowa alternatywa, bez silniejszego podkręcenia gałki przesteru, jeśli jest tu zabawa, to raczej różnej maści pogłosami. Struny brzmią jasno i ciepło.
Jak przystało na niecodzienną formę, również tekstowo jest bardzo specyficznie. Teksty Macieja Mazurkiewicza upstrzone są półmyślami, panuje w nich quasi-surrealizm, to raczej zbiór chaotycznych myśli, a nie koherentne historie. Jak pada w wersie „Yoko Yo Ono”: „Świat, który widzimy / nie jest tym właściwym”. Bardzo to wszystko poetyckie i w gruncie rzeczy solidne warsztatowo i dobre literacko:
Płynie czas / a my wciąż nie mamy żon
W razie skarg, twierdzimy, że / jeszcze ich nie chcemy mieć
Interesują nas kobiety / lecz te zajęte, i nie poetki
Liryki wyśpiewuje Tomasz Samołyk i tu mi czasami coś chrobocze. Szczególnie w tych momentach gdy śpiewa przez nos na ściśniętym gardle tym bardziej, że powiedzmy otwarcie, Samołyk nie jest najlepszym wokalistą, dużo lepiej brzmią melorecytacje i frazy wykrzykiwane. Jest w tym wszystkim swego rodzaju aktorska emfaza.
Widać, że zespół po prostu lubi się bawić tym co robi i nie interesuje ich główny nurt, choć sami nazywają się „zespołem rozrywkowym”. W „Yoko Yo Ono” eksploruje nawet klimaty latynoskie, a może nawet kubańskie w czym pomaga im trąbka Konrada Pisera – nogi same rwą się do salsy, mimo że sam utwór sprawia wrażenie raczej żarciku. Burleska, groteska, jarmark, surrealizm czy wyraźnie przekolorowany świat – wszystko to można usłyszeć na „Wodogrzmotach”
Buduje to obraz płytowego debiutu Pana Trupa jako projektu muzyczno-literackiego, lekko awangardowego, a na pewno unurzanego w świecie sztuki alternatywnej sensu stricte, a nie „alternatywy popularnej”, czyli współczesnego indie. Niemniej materiał z „Wodogrzmotów” to wciąż muzyka rozrywkowa gdzieś z klimatów Ścianki i Komet, na pewno to dźwięki pełne kolorytu i specyficznie zaprezentowane, z odpowiednio na miarę uszykowaną poetyką tekstów. Pan Trup jawi się więc jako miła ciekawostka na polskojęzycznej scenie sztuki alternatywnej.