Są takie zespoły, które niczym spadająca gwiazda zachwycają przez chwilę, a później znikają na zawsze, a są i takie, które rozwijają się leniwie, niespiesznie, dojrzewają jak przysłowiowe wino by przypomnieć o sobie w najmniej oczekiwanym momencie.
The Freuders to chyba przedstawiciel tej drugiej szkoły. Od czasów ich dwupłytowego debiutu „7/7” (2015) minęła już kupa czas, a dodajmy, że pierwsze koncerty składu datowane są gdzieś na rok 2009. Mamy więc ponad dekadę istnienia, można powiedzieć, że świat się totalnie zmienił, ale The Freuders choć dojrzalsi, to wciąż baraszkują w swojej estetyce, bo i „Warrior” nie jest jakąś stylistyczną rewoltą względem „7/7”. Jasne, kilka spraw uległo zmianie, ale pointa pozostała jednak zgoła identyczna.
Na drugim studyjniaku The Freuders to wciąż stara szkoła gitarowego rzemiosła, mocno stonerowa (echa Queen of the Stone Age są wyraźnie słyszalne), ale i zahaczająca o mroczne, posępne indie, gitarową alternatywny, post-rock, a są też elementy grania psychodelicznego. The Freuders pięknie w naszym kraju budują pomost pomiędzy operującym cięższymi brzmieniami Gallileous („Stereotrip”), totalnie rozpsychodelizowanym Stonerror („Widow in Black”) i unurzanych w awangardowej alternatywie Neal Cassady („Later Than You Think”). Warszawiacy prócz ciągot w kierunku grania stonerowego mają dar to tworzenia chwytliwych melodii co zbliża ich do wspomnianych Queen of the Stone Age.
Na „Warrior” może się podobać spójne brzmienie krążka i to nie tylko ze względu na to, że album nagrywano w Nebula Studio pod czujnym uchem Tomasza Stołowskiego z Tides From Nebula – tu warto zaznaczyć, że sound jest odpowiednio przykurzony i delikatnie zamglony, ale całość sączy się z głośników czysto i selektywnie. Mówiąc o brzmieniu mam jednak na myśli przede wszystkim specyfikę gry The Freuders, bo o ile w studiu rzeczywiście można zrobić wiele, to jednak w przypadku „Warrior” zespół po prostu wiedział jaką atmosferę chce całości nadać. I jest fajne riffowanie (gitary nieco chropowate, mają ten stonerowy piach), jest puls (hipnotyczne frazy w „Pulse” pięknie budują motorykę kawałka), jest świetna perkusja Piotra Wiśniocha.
„Hanibal” niesie się wpadającym w ucho refrenem, „Trauma Coma” ma w sobie trochę oniryki, a „Warrior” wlecze się psychodelicznie by wreszcie wybuchnąć instrumentalnym fragmentem z mocniejszymi gitarami i oszczędnym dodatkiem syntezatorów. Świetnym kawałkiem z korzeniami gdzieś w epoce grunge jest „Dijuth” a bluesujący „Tension” eksploduje wreszcie gitarową solówką – z tej perspektywy wydaje się, że tych solowych popisów jest na „Warrior” wyraźnie za mało.
Album zwieńczy „Anamnesis III” z gościnnym wokalem Łukasza Żurkowskiego, jedyny na krążku kawałek zaśpiewany po polsku (być może pisanym z myślą o Męskim Graniu) i przez to kontrowersyjny, bo o ile sporo zespołów próbuje z tym angielskim, ale brak im odpowiedniej dykcji i akcentu, to The Freuders akurat po angielsku brzmią najlepiej, Tymoteuszowi Adamczykowi nie można nic w kwestii wymowy zarzucić. Szkoda, bo „Anamnesis III” to równocześnie najbogatszy pod względem aranżu numer: z dobrą zabawą gitarami na początku utworu, mrocznym bitem, a ten moment gdy na planie zostaje wyłącznie linia lasu by po chwili buchnąć kapitalnym fragmentem instrumentalnym składa ręce do braw.
„Warrior” to album dojrzały, łączący kilka gatunków w obręb jednej stylistyki, ze specyficznym klimatem i cudnie czysto sączący się z głośników. The Freuders może i leniwie dostarczają słuchaczom kolejne dźwięki, ale jak już się ze swojej nieobecności wychylą to ze światowej klasy materiałem. Warto „Warrior” posłuchać.