The Brew kibicujemy od dawna, właściwie od pierwszych kroków ich kariery, kiedy to brytyjskie trio z młodym i - przyznajmy to - nieziemsko utalentowanym gitarzystą w składzie wydało pierwszy album, a także gościło w naszym kraju na koncertach. "A Million Dead Stars" to najnowsza płyta zespołu, w którym pierwsze i wcale nie jedyne skrzypce gra Jason Barwick nazywany nie od parady "wnuczkiem Hendriksa".
Czy w grze Barwicka i towarzyszących mu (jako sekcja rytmiczna) przedstawicieli dwóch pokoleń rodziny Smithów słychać jakiś postęp? Z pewnością tak. Pierwszą rzeczą, jaka rzuca się w uszy, jest to, że Barwick skutecznie ulepsza swój niepowtarzalny styl gry. Wplata do utworów nie tylko hendriksowskie zagrywki, eksperymenty i solówki z efektem wah pod nogą (jak np. w otwierających płytę "Every Gig Has A Neighbour" i "Surrender It All"), ale sięga również po szerszą paletę brzmień, w tym barwy gitary akustycznej (świetny, pretendujący do miana nowego klasyka rockowego kawałek "Monkey Train"). To właśnie brzmienie akustyczne, pojawiające się jeszcze w kawałku "Mav The Rave", kojarzy się nieodparcie z brzmieniem Jimmy’ego Page’a z najbardziej znanych utworów Led Zeppelin. Co więcej, w tym utworze słychać też solo zagrane z użyciem smyczka, co dodatkowo przywołuje jednoznaczne skojarzenia. Ale czy takie podobieństwa brzmieniowe mogą nam w czymś przeszkadzać? Absolutnie nie. To czysta przyjemność słuchać, jak młody gitarzysta wydobywa spod palców takie, a nie inne dźwięki. I właśnie "A Million Dead Stars" to płyta, która brzmi, jakby została nagrana w roku 1970, czyli w czasach, gdy miłośnicy rocka upajali się utworami Hendriksa, Led Zeppelin i Greateful Dead. Tu nie ma żadnych sztuczek studyjnych. Jest żywe granie i szczera rockowa surówka. Nikt nikogo nie udaje. Sekcja rytmiczna robi swoje, a gra Jasona Barwicka jest dużo oszczędniejsza - muzyk waży każdą nutę i wychodzi mu to doskonale. Na albumie zespół zaprezentował dojrzałe kompozycje i teksty, które w dodatku zostały nieźle zaśpiewane.
Jeżeli świadomie nastawicie wehikuł czasu na rok 1970, włączycie ten album i popuścicie wodze fantazji, to czeka Was zaskakująco przyjemna muzyczna uczta. Gdyby w tamtych czasach ktoś nagrał taką płytę, do dziś byłby noszony na rękach przez fanów i krytyków. Czyżby uczniowie z The Brew przeskoczyli swoich, wspomnianych wyżej mistrzów? Obiektywna odpowiedź na to pytanie jest niemożliwa, ale możecie to ocenić subiektywnie, sięgając po ten wyjątkowo klasycznie brzmiący album.
Tomasz Hajduk