Legenda rockowej alternatywy i jeden z najbardziej charyzmatycznych głosów ery grunge wraca z nowy albumem. Pierwszym solowym.
Choć nie jest to solowy debiut tak w stu procentach, bo Dulli na początku XXI wieku, w 2001 roku nagrał krążek „Amber Headlights”. Wydał go dopiero w 2005 roku. Już podczas nagrywek zmarł przyjaciel artysty Ted Demme przez co Dulli porzucił pracę nad płytą i zajął się innym projektem ku pamięci kolegi. Po paru latach postanowił dokończyć nadgryzione kompozycje i wyszła z tego stricte fanowska, połatana płyta „Amber Headlights”. Niemal 15 lat później Greg Dulli ponownie zapragnął podpisać krążek wyłącznie własnym nazwiskiem, pytanie tylko, czy podobnie jak poprzedniczka „Random Desire” jest albumem, przy którym z uznaniem cmokać będą wyłącznie fani twórczości Dulli’ego?
Może tak się stać, bo najnowszy materiał lidera kultowego The Afghan Whigs i również docenianego The Twilight Singers zdaje się być hermetyczny, zamknięty na nowe, przez co brzmi tak jakby nagrany był przed dwoma dekadami, a muzycznie niespecjalnie imponuje. Greg Dulli stawia na intymność i szczerość, teksty upikantnia autobiograficznymi wątkami, sporo płacze nad rozlanym mlekiem szarżując emocjonalnymi liniami wokalnymi, czasem aż za bardzo naładowanymi rozhisteryzowanym nerwem. Są to rzeczy, które bez wątpienia spodobają się wyznawcom Dulli’ego i tym utożsamiającym się z jego życiorysem.
Na poziomie kompozycji „Random Desire” zdaje się jednak ustępować poziomem temu co artysta proponował choćby w The Afghan Whigs. Greg Dulli wciąż uwielbia pianino elektryczne i gitary, ale muzyka nie ma takiego rozmachu. Można tłumaczyć, że przecież tak miało być, bardziej minimalistycznie i intymnie, mocniej soulowo, ale to nieco zaprzecza choćby takiemu utworowi jak „Scorpio” malowniczo udekorowanemu przez smyki czy wybuchającemu perkusją, rozemocjonowanym wokalem i ścianą gitary „The Tide”. Pojawia się lekki dysonans, bo tak potężnie brzmiące numery sąsiadują z leniwą, wyszeptaną kołysaną „Marry Me” czy zupełnie niewyróżniającymi się „It Fall Apart” i „Lockless”. „A Ghost” zdaje się lekko przearanżowany mimo fajnego klimatu psychodelicznego country.
I widać, że Greg Dulli stara się kombinować, gdzieś w kompozycje upycha dźwięki pozamuzyczne. Również zmyślnie buduje nieco duszny klimat, czasem czuć psychodelię, gdzie indziej może być narkotycznie. Ogólnie panuje na „Random Desire” zatęchła atmosfera, krążek cierpi na chroniczny brak tlenu. Pewnie tak miało być. Niemniej nie jest to płyta, która przysporzy Dulli’emu nowych słuchaczy, a wręcz zdaje się, że została nagrana właśnie dla tych już z artystą skumplowanych i przeżywających te wszystkie emocjonalne rozterki z zaciśniętymi pięściami. Ci bardziej zobojętniali na spektakularny przecież dorobek Grega Dulli’ego mogą się przy „Random Desire” szybko znużyć.