Lesław Strybel po sześciu latach wraca z nowym, siódmym studyjnym krążkiem podpisanym nazwą Komety.
I nie oszukujmy się, że nowe kompozycje Komet trafią w gusta współczesnego słuchacza. Są to w istocie dźwięki zupełnie niemodne, można nawet powiedzieć, że trącące myszką, wręcz starodawne i niezwykle trudno będzie dla nich znaleźć słuchaczy, którzy wcześniejszych albumów warszawskiego zespołu nie słyszeli.
Wystarczy wspomnieć, że Lesław z ekipą sięgają po tak przedpotopowe gatunki jak surf rock (instrumentalny „Alfa Centauri”), rockabilly, rock’n’rollowe retro brzmienia rodem z lat pięćdziesiątych, czy klimaty dancingowe. Wszystko jest tu wyjątkowo oldskulowe, a na dodatek piekielnie ascentyczne formalnie. Interesujących elementów brzmieniu dodają pojawiające się tu i ówdzie psychodeliczne klawisze odpowiedzialnego również za realizację Roberta Srzednickiego z Serakos Studio, które sprawiają wrażenie, że zespół grający muzykę z lat '50 i '60 wyruszył w kosmos. Takie było zresztą założenie: „Moim marzeniem było nagrać płytę, która brzmiałaby tak, jakbym zrobił ją na pokładzie statku kosmicznego” – mówi Lesław.
Osobiście nie kupuję jednak takich momentów z tej płyty jak króciutkich „Szyfrów” – instrumentalnego rock’n’rolla, z którego w bardzo niespójny sposób wyłania się zaledwie parę taktów prymitywnego jazzu. Nie widzę w tym pomysłu, również żaden to formalny eksperyment, a mimo zaledwie półtorej minuty trwania kawałek wydaje się okropnie połatany i zupełnie niepasujący do całości. Podobnie jest z kolejną do bólu prymitywną kompozycją „Walka z instynktem” będącą w istocie jakimś zaczątkiem utworu opartym na wibrującej gitarze i melotronie (?). Nic z tych fragmentów nie wynika. Podobnie nie przekonuje „Rezonans” - choć odzywa się drapieżnymi, punkowymi gitarami, to brzmią one jednak bardzo płasko, nie mają mocy.
„Nigdy” i „Dominika się waha” to bliźniacze, proste utwory oparte na żwawym rytmie i niewyszukanych gitarach. Wpadający w ucho „Gdańsk Sopot Gdynia” sprawia wrażenie jakby się słuchało Skaldów, ale niezbyt ambitnie zaaranżowanych – pięknie w pewnym momencie podłączają się do kompozycji puzon Jarka Ważnego i trąbka Michała Radeckiego. Całkiem miło wchodzi „Na sprzedaż” z wibrującymi organami nadającymi kolorytu i żwawym rytmem. Z całej setlisty „Horyzont” jest zdecydowanie najlepiej zaaranżowany – utwór ciągnie gitarowy riff i instrumenty perkusyjne.
Przy całym szacunku dla Komet, nie kupuję tej formy. Zupełnie odwrotnie niż przy okazji choćby „Balu nadziei” sprzed trzech lat, osłuchując „Alfa Centauri” czułem się jak na dancingu dla emerytów, w dodatku zorganizowanym na pół gwizdka. Konstrukcja kompozycji wydawała mi się zbyt banalna, jakby były to szkielety piosenek, brzmienie zespołu zupełnie niewspółczesne, a wręcz prowincjonalne, natomiast większość utworów kończyła się nim w ogóle się rozkręciła (średnia długość to około dwóch i pół minuty). Dodajmy, że album – choć EPka byłaby lepszym określeniem - kończy się po zaledwie dwóch kwadransach. Ale myślę też, że Komety to band mocno specyficzny, taki który pewnej grupie odbiorców może się spodobać. Mimo kilku ciekawszych fragmentów ja do niej nie należę.