Spore zaskoczenie. Już podczas pierwszego odsłuchu „Gigaton” poczułem coś na podobieństwo elektryzującej ekscytacji i po głowie kołatała mi się myśl, że oto Pearl Jam nagrali naprawdę fajny album.
Kto wie czy nie najlepszy od bardzo dawna, może nie od czasu „Ten”, ale przynajmniej w XXI wiecznej części dyskografii. Już zapowiadający wydawnictwo singiel „Dance of the Clairvoyants” dawał jasny sygnał, że z ekipą Eddiego Veddera jest coś nie tak. Kto by pomyślał, że Pearl Jam na trzydziestolecie istnienia nagrają utwór przesiąknięty estetyką postrzelonej twórczości Talking Head (bardzo wyraźny sposób frazowania Davida Byrne’a) wymieszanej z Davidem Bowie? Przecież to zupełnie nie ich ogródek.
Ale unikałbym jednak argumentu, że „Gigaton” jest dobry, bo Pearl Jam po wydaniu kilku płyt wypchanych przeciętnymi, na dodatek mocno stłumionymi, zarówno w produkcji jak i post-grunge’owym klimatem, utworami alternatywnego rocka wyszli ze strefy komfortu i zapragnęła poeksperymentować. Że zabetonowana kapela postanowiła wreszcie wychylić głowę ze swojej piwnicy. Na „Gigaton” po prostu skrzy się od energii i czuć, że zespół podczas nagrań doskonale się bawił. Najlepiej od lat.
Zresztą album może rzeczywiście wzbudzić sporo kontrowersji wśród fanów, którzy ostatnie płyty Pearl Jam akceptowali i nie dopuszczali do świadomości, że ten zespół w okropny sposób pożera swój własny ogon. Stąd się biorą wcale nie tak rzadkie opinie, że Vedder i spółka od czasów „Ten” nie nagrali właściwie nic interesującego. Na „Gigaton” pojawia się wreszcie tlen i to nawet w numerach bardzo pearljamowych jak „Never Destination”, „Take The Long Way”, „Superblood Wolfmoon” czy „Who Ever Said” – jest tu życie, punkowa nonszalancja i bezpretensjonalność, jakiś pazur w muzyce. Te kawałki jeszcze parę lat temu brzmiałyby zupełnie inaczej, nie miałyby tyle energii i flowu, tymczasem na „Gigaton” skrzą się iskierkami dając wyraźnie do zrozumienia, że pięćdziesięciolatkowie wrócili do garażu i bardzo im się tam spodobało.
„Quick Escape” ma coś z nowoczesnej alternatywy, ale również psychodelii a nawet space rocka, dodatkowo pięknie szyje tam soczysty bas Jeffa Amenta; „Seven O’Clock” na wokalu przypomina Vadderowy miks Florence Welch z Brucem Springsteenem, który w pewnym momencie wybuchnie syntezatorami. Tempo siada nieco pod koniec, gdy wybrzmi wpierw nudny „Buckle Up”, później akustyczny „Comes Then Goes” (być może jakiś odrzut ze ścieżki dźwiękowej do „Into the Wild”) i zupełnie nijaki „Retrograde” (choć ten przynajmniej kończy się interesująco). Całość zamknie kolejna pościelówka „River Cross” – trochę w stylu Petera Gabriela, po Gabrielowemu też zaśpiewana i z fajnymi kotłami w tle. Niemniej ostatnie cztery utwory mocno odstają od reszty, dłużą się i nie wnoszą właściwie już niczego interesującego.
„Gigaton” to fajna płyta, bo raz, że nawet w swojej estetyce Pearl Jam potrafili wnieść powiew świeżości do brzmienia, dwa, że przemycili do twórczości coś nowego i może właśnie te nieprzystające do stylu Pearl Jam elementy sprawiły, że „Gigaton” potrafi podekscytować słuchacza przyzwyczajonego do tego co zwykle serwował zespół. Tymczasem na tej płycie dzieje się coś nieszablonowego, coś innego, coś niezwykłego dla świty z Seattle. Nawet jeśli nie są to zawsze pomysły trafione w stu procentach, to jednak wciąż wywołujące uczucie obcowania z czymś świeżym. Po pierwszym odsłuchu „Gigaton” przykuł moją uwagę, po każdym kolejnym wcale nie stracił. Pearl Jam nagrali fajny album!