Może na wstępie krótkie wyjaśnienie.
Bo i pewnie wielu Czytelników może łapać się w furii za głowę, widząc po raz któryś argument, że zespół kopiuje, nic nie daje od siebie i najkrócej mówiąc jest wtórny. Nie rozchodzi się o to, że każdy muzyk powinien kreować gatunek na nowo, być totalnym awangardzistą, wizjonerem i wyprzedać epokę. Tak się nawet nie da. Klisze gatunkowe nie są niczym złym, o ile operuje się nimi dobrze i świadomie.
Wielu biernie naśladuje, stara się być jak najlepszą kopią oryginału – i to też może się udać, o ile w muzyce jest energia i czuć w dźwiękach polot. Nie chciałbym mówić za wszystkich, ale w moim odczuciu gdy recenzent napisał, że jest nudno, bo to już było, znaczy, że dany wykonawca nawet kopiować dobrze nie potrafi. Często bywa również tak, że mamy do czynienia z absolutną zrzynką, totalnym klonem, a mimo wszystko muzyka zawarta na krążku jest porywająca. Podobnie jest zresztą z kiczem: można robić kicz zły, ale i dobry.
Szwedzki H.E.A.T to jeden z tych bandów, który nie ukrywa swojego epigoństwa, a zarazem jest tego epigoństwa maestrem. Na przestrzeni niemal piętnastu lat istnienia dali przynajmniej kilka dowodów, że mimo absolutnego braku oryginalności, doskonale wiedzą jak kopiować stylistykę, by była ona wciąż atrakcyjna i wcale nie nudna. Szwedzi za swój obszar obrali sobie estetykę hard rocka, która szalała przede wszystkim w latach 80 – z elementami glam, rocka stadionowego, przebajerowanych klawiszy i heavy metalu. Najkrócej mówiąc wykupili zapasy lakieru by podtrzymać natapirowane włosy i wcisnęli się w najciaśniejsze portki swoich młodszych sióstr.
I choć H.E.A.T pożyczają sobie od Def Leppard, Mötley Crüe, Thunder, Alice Cooper, Bon Jovi czy nawet Kiss, to ze współczesnych epigonów tamtej epoki zdecydowanie bliżej jest im do The Darkness, niż choćby Steel Panther. Głównie z tego powodu, że Pantery są wulgarne i prześmiewcze, natomiast The Darkness bardziej na poważnie, choć również z pełną świadomością ogrywania słusznie już przerobionego gatunku.
Najnowsza propozycja od H.E.A.T, krążek „II”, to kolejny dowód, że Szwedzi jak chirurg precyzyjnie operują gatunkowymi kliszami, mają w jednym palcu teorię konstrukcji utworów z tamtej epoki i z premedytacją wykorzystują ją w praktyce serwując szereg porywających hard rockowych numerów odpowiednio przypudrowanych pastelowymi klawiszami, potężnymi uderzeniami gitarowych riffów, rozszalałą motoryką i wpadającymi w ucho, wysokimi wokalami.
To muzyka jaką można było usłyszeć w kopanym kinie akcji lat 80 prosto z wypożyczalni kaset wideo albo filmowych przebojach w guście „Top Gun”, idealna na siłownię czy do biegania. Testosteron tryska z głośników, a chęć działania aż buzuje w żyłach. A mamy przecież modę na eitisy – po estetykę sięgają zarówno muzycy (Muse, Dragonforce), jak i filmowcy („Stranger Things”). H.E.A.T w tę pożądaną dziś konwencję się wpisuje.
Abstrahując jednak od mód i stylistyk, „II” to fajna płyta. „Rock You Body” zmusi do fizycznego ruchu nawet leniwego tłuściocha, refren z „Come Clean” zechce zaśpiewać nawet najbardziej posągowa persona, „Dangerous Ground” porwie do tańca największego wstydliwca, przy balladzie „Nothing to Say” niejeden zechce wyznać miłość, a z „One by One” w słuchawce nawet pacyfista zacznie otłukiwać worek bokserski imaginując sobie, że jest Rockym. I jasna, jest to zgrane, kiczowate i przerysowane, ale ma w sobie tyle energii i czadu, że trudno się nie zarazić ekscytacją płynącą z nowej muzyki H.E.A.T. Czadowa płyta!