W życiu każdego człowieka następuje taki moment, w którym zbiera się mu na sentymenty i wspominki. Zaczyna się zastanawiać jak z biegiem czasu zmieniał się jego gust muzyczny, przypominać sobie stare kawałki, czy płyty... Jakiś czas temu natrafiłam na tę płytkę po raz kolejny. Darzę ją szczególnym sentymentem, ponieważ była to pierwsza kaseta (!) w jakiej posiadanie weszłam. Miałam jakieś 12 lat w porywach i byłam ciężko zszokowana, że ktoś tak fajnie gra.
Ale od tego czasu minęło już parę ładnych lat. Gust muzyczny recenzentki może nie uległ szalonej zmianie, ale czy po przesłuchaniu wielu innych zespołów "mrówki" (dla niezorientowanych polecam poszukanie teledysków do kawałków z tej płytki) nie tracą swojego uroku? Czy brzmią tak samo jak wcześniej? No więc drodzy państwo odpowiedź brzmi: tak. Patrząc na rok wydania (1994), ten krążek był całkiem niezłym powiewem świeżości. Narobił też straszliwego zamieszania na europejskich listach przebojów. Ba, nawet znaleźli się tacy, którzy usilnie starali się być drugimi H-Blockxami.
Na "Time To Move" znajdziemy niezłe muzyczne pomieszanie z poplątaniem, chaos (co prawda kontrolowany, ale jednak) i rekina z marnym uzębieniem na okładce. Są fenomenalne, szybkie i bardzo gitarowe kawałki jak "Revolution", czy "Real love", ale i spokojne, nastrojowe ballady jak "Little girl". Są też kompletnie zwariowane, pokręcone i ciężko definiowalne muzycznie twory w stylu "Risin’ High" oraz kompletnie dziabniętego teledysku do niego. Co mniej odporni mogą się nabawić myrmecophobii. Ogromną zaletą tej płyty są teksty. Przede wszystkim są o czymś. A jak wiadomo, świat kręci się wokół miłości, a żeby dopaść miłość, to trzeba się nieco wysilić. Więc mamy tu trochę na temat tego kręcenia i wysilania się, trochę dywagacji o tym jak pić (albo nie pić), kilka informacji co zrobić z pewnymi faktami (co dziwnie robi się pokrewne z kwestią miłości). Chociaż na dzień dobry możemy zostać poproszeni o szklankę, raczej nie musimy się obrażać, a co najwyżej się ruszyć i zrobić rewolucję. Wszystko to zostaje ładnie spięte klamerką dobrego wokalu, kawałka rapowanek i przyzwoitego wycia. Dla każdego coś miłego.
Płyta ta - mimo 16 lat od jej wydania - cały czas jest dla mnie ciekawa. Nie nazwałabym jej majstersztykiem, bo nim zwyczajnie nie jest. Ale jeśli ktoś ma ochotę posłuchać trochę pokręconej muzy, niewymagającej wybitnych rozmyślań, to powinien być ukontentowany. Jest wesoło, jest fajnie, pozytywnie, do tego głośno, mocno i agresywnie. Wybitnej filozofii jednak bym się w tym nie doszukiwała. Zresztą, na co ona komu? Niemniej jednak sam zespół pokazał w sposób wręcz koncertowy jak zaprzepaścić niesamowity debiut. Z każdą kolejną płyta było już tylko gorzej. Owszem, trafiały się lepsze kawałki, tyle, że były to raczej pojedyncze sztuki. Ale tak czy siak możemy się mniej lub bardziej pozachwycać właśnie tym debiutem. Warto.
Julia Kata