Dwudziestopięciolecie ukazania się na rynku jednego z najbardziej klasycznych albumów rocka lat dziewięćdziesiątych postanowiono uczcić jubileuszowym wydaniem.
R.E.M. w połowie lat 90 byli absolutnym topem gitarowego grania. Gdy wokół szalała Nirvana ze swoim „Nevermind” i Pearl Jam z „Ten”, Michael Stipe z kolegami wydali w 1991 roku „Out of Time” (na kompakcie choćby niezapomniane „Losing My Religion”, który wywindował zespół do statusu gwiazd rockowej alternatywy), a zaledwie rok później kasowy „Automatic for the People” z jedną z najważniejszych ballad epoki grunge: „Everybody Hurts”.
Materiał z „Monster”, który wylądował na sklepowych półkach 26 września 1994 roku, tylko potwierdził w jak oszałamiającej formie byli Amerykanie. Brakło tu może utworu na miarę wspomnianych wcześniej klasyków (nie deprecjonując szlagierowego „What's the Frequency, Kenneth?”), ale całość dużo drapieżniejsza niż na wcześniejszych krążkach R.E.M., przybrudzona i znacznie głośniejsza, może nawet punkowa, wpisała się doskonale w szalejącą naokoło estetykę grunge. Osłuchując ponownie „Monster” można się zdziwić jak nieprzerwanie świeża i aktualna jest ta muzyka, zupełnie jakby czas patrzył na krążek przychylniejszym okiem niż na wielu jego rówieśników. Zresztą o samym materiale nie ma się co za wiele rozpisywać, to przecież absolutna klasyka. I wciąż żre tak jak trzeba.
Dwudziestopięciolecie uczczono jubileuszowymi wydaniami. Między innymi sześciopłytową wersją deluxe (zawierających m.in. dema oraz wykonania koncertowe) i okrojoną dwupłytówką, która prócz oryginalnego materiału zremasterowanego przez Grega Calbiego zawiera również remixy Scotta Litta. Właśnie wersja z dwiema płytami jest przedmiotem tego tekstu.
Gustowny boksik, a w środku plakat, cztery fotografie nadrukowane na osobnych tekturkach (te same foty znajdowały się w oryginalnej, rozkładanej wkładce wydania z 1994 roku), książeczka z krótką historią powstania „Monster” oraz dwa krążki. Próbując skonfrontować wydanie z 1994 roku, w którego posiadaniu jestem, ze współczesnym remasterem Grega Calbiego na dwudziestopięciolecie ciężko dosłyszeć się jakichkolwiek istotnych zmian w brzmieniu, wydaje się on być więc zupełnie zbędny. Zresztą podobnie jak dodana do zestawu płyta z remixami, które w odniesieniu do źródłowego materiału może nie są jeszcze jakieś tragiczne, trzymają się dość blisko pierwowzorów, ale okropnie syczą na drugim planie i poobdzierane są z bodaj najbardziej charakterystycznych momentów poszczególnych utworów (chociażby uderzeń gitar w „What's the Frequency, Kenneth?”).
Dwupłytowe wydanie mocno rozczarowuje. Mało istotne remixy i remaster, który właściwie wcale nie odświeża brzmienia to zdecydowanie za mało by polecać rocznicowe wznowienie. Nawet ci, którzy do tej pory „Monster” nie słuchali mogą za zdecydowanie mniejsze pieniądze kupić któreś ze wcześniejszych wydań, a do tego gorąco zachęcam, bo abstrahując od tego w jaki sposób postanowiono uczcić dwudziestopięciolecie płyty, „Monster” to wciąż kawał fantastycznego rockowego grania.