Tak znakomity materiał, w dodatku klasowo wyprodukowany, po prostu nie mógłby wyjść spod batuty absolutnych debiutantów.
W istocie, „I” to wprawdzie pierwszy album Mùlk, ale członkowie zespołu doskonale znani są fanom gdańskiej formacji Moose the Tramp (Piotr Gibner, Jakub Leonowicz, Bartosz Nosewicz i Łukasz Kumański są jej stałymi członkami), a może ogólniej, wielbicielom trójmiejskiej sceny rockowej. Zresztą na albumie Moose the Tramp „Histerie medytacje” znalazł się utwór – nomen omen – „Mùlk”. To nie koniec powiązań, bowiem w mniej lub bardziej istotny sposób w Mùlk grzebali członkowie znakomitego, prog-metalowego Proghma-C, Marcin Gałązka z Tymon & The Transistors, Bartosz Hervy z Blindead; Weno Winter z Sautrus czy saksofonista Michał Jak Ciesielski z Quantum Trio.
Jak można zauważyć, prócz stricte rockowego instrumentarium pojawiają się też rzeczy trochę bardziej jazzowe, w tym wspomniany saksofon, trąbka czy nawet wiolonczela. Są one zresztą niezwykle istotne dla brzmienia Mùlk, choćby w takim „Hulk”, który zdaje się być współczesną, dziką i mocniej bluesującą interpretacją „21st Century Schizoid Man” King Crimson – pięknie grają tu rozkrzyczane harmonijka i saksofon, nad całością unosi się duch jazz-rockowej rozróby i acid-jazzowego szaleństwa, nawet gitary są po frippowemu podniszczone odpowiednim, „kwaśnym” przesterem. „Szaman”, z neurotycznie wypluwanym tekstem, ma z kolei posmak grania plemienno-etnicznego, choć pojawiają się tu też wątki elektroniczne, a w „Moloch” i „Bies” czuć ciężkiego bluesa, folk i nie tak znowu odległe echa apokaliptycznej twórczości Nicka Cave’a, albo tego co powstało na pierwszej płycie Me and That Man. Dla odprężenia z głośników wyleje się też leniwa ballada „Fallin’”, z pięknym, alt-rockowym finałem.
Mùlk to klimaty ciemne i duszne. Trochę jak z okładki stworzonej przez Bartosza Hervy’ego (widać zresztą graficzne podobieństwo do „Ascension” i „Absence” od Blindead). Gitary niemal cały czas są na swój sposób szorstkie, a kompozycje narkotyczne, snujące się i mocno zamglone. Całość tworzy diablo specyficzną, gęstą, może wręcz grobową atmosferę. Wystarczy wspomnieć, że panowie wesolutkie „99 Luftballons” z repertuary Neny zagrali tak, że można by się zastanowić czy to przypadkiem nie utwór, który grają w konduktach żałobnych, albo smętnie obrazujący koniec świata. Piotr Gibner to z kolei wokalista bardzo ekspresyjny, nie mamrocze jak wieszczący sądne dni prorocy, ale daje prawdziwy popis emocjonalnego, wyegzaltowanego śpiewania i to na „I” się sprawdza. Zresztą śpiewa też całkiem niezłe rzeczy, bo teksty to kolejny mocny punkcik na mapie zalet płytowego debiutu Mùlk.
„I” to znakomita, nieoczywista, charakterna płyta ze specyficznym klimatem. Ciężko zamknąć ją w jakiejkolwiek szufladzie, bo jest tu i rock, blues, country, folk a nawet jazz spajające się w jedną, koherentną wizję dusznej i mglistej muzyki. Tak dobre, dopracowane, a zarazem nie gardzące eksperymentem debiuty na polskiej scenie zdarzają się rzadko. Mùlk to jeden z tych projektów, który musi mieć kontynuację, bo tak to dobre, że chce się więcej! Jedna z lepszych rzeczy jakie ukazały się w Polsce w 2019 roku.