Sam Fender

Hypersonic Missiles

Gatunek: Rock i punk

Pozostałe recenzje wykonawcy Sam Fender
Recenzje
Grzegorz Bryk
2019-12-27
Sam Fender - Hypersonic Missiles Sam Fender - Hypersonic Missiles
Nasza ocena:
7 /10

Choć to jego pierwszy długogrający krążek, to muzyczna kariera Sama Fendera wybuchła z ogromną siłą. Krytycy jak jeden mąż wieszczą, że oto narodził się nowy Bruce Springsteen..

Jest to oczywiście bezkrytyczny, pozbawiony sensu kociokwik, bo po pierwsze, Bruce Springsteen jest i będzie jeden, po drugie, nie rozpowiadajmy znowuż tak ochoczo, że każdy kto nie śpiewa o pierdołach jest nowym Springsteenem; po trzecie, płyta Fendera stylistycznie nie powinna stać nawet w bliskim otoczeniu kompaktów Bossa. Fama rozeszła się przede wszystkim po tym, jak w wywiadach Sam ochoczo opowiadała o swojej wielkiej miłości do „Darkness of the Edge of Town” i „Born to Run”, klasycznych krążków Bruce’a. Wystarczyło, by kolejni recenzenci temat podłapali i puszczali w eter tego typu bzdury.

Sam Fender gra rockową alternatywę, indie rock i heartland rock (w takim sensie, że tekstowo odnosi się do problemów społecznych klasy średniej). W muzycznej estetyce bliski jest kompaktom Jeffa Buckleya i The Killers, ale o ile Brandon Flowers śpiewa raczej o problemach sercowych, czy najogólniej emocjonalnych, introwertycznie, to teksty Sama Fendera rzeczywiście sięgają trochę głębiej, globalnie. Na tym polu coś sobie Fender od Springsteena czerpie, szczególnie w takich linijkach jak: „Jestem tak błogo nieświadomy wszystkiego (…) Nie jestem dość bystry by cokolwiek zmienić”. Czy to nie cudownie spotkać jeszcze na rockowej scenie chłopaka, który nie stawia się w roli wszechwiedzącego mesjasza?

Druga i zarazem ostatnia rzecz jaka może prowadzić do Springsteena to udział w nagraniu saksofonu, który odnajduje się w indie rockowej formie wprost wybornie, jego solówka w znakomitych, killersowych numerach „Hypersonic Missiles”, „You're Not The Only One” i „The Borders” to jedne z najlepszych momentów tego kompaktu – na dęciakach zagrali kolejno: John Waugh w dwóch pierwszych i Johnny "Blue Hat" Davis.

Nieźle kołyszą też buckleyowe pościelowy „Two People”, „Use” czy „Leave Fast”. Największym atutem Fendera są jednak emocje, bo to one grają pierwsze skrzypce w tak dobrych kawałkach jak poruszającym problem samobójstw „Dead Boys”, „Will We Talk?” albo nośnym „Call Me Lover”. Bardzo dobre wrażenie robi też „Play God”, ale powiedzmy sobie, że „Hypersonic Missiles” wypchany jest ciekawymi momentami i jeśli tylko lubi się tą raczej standardową rockową alternatywę, to Sam Fender potrafi wykrzesać z gatunku trochę wcale nie tak oczywistych dobroci.

Włóżmy jednak opowieści o nowym Springsteenie między bajki i spójrzmy na Sama Fendera jako przedstawicielu indie rocka, który nie śpiewa o banałach i potrafi poruszać się zwinnie w estetyce, nadając jej zarazem elektryzujących sznytów. Sam Fender ma więc znakomity start. Oby tylko nie skończył jak jego równolatek Jake Bugg, który kiedyś też narobił sporo szumu, mówiło się, że to nowy Springsteen, Dylan i McLean razem wzięci, a dziś mało kto się jego nowymi płytami jeszcze ekscytuje. „Hypersonic Missiles” na pewno warto posłuchać.