Ronnie Wood with His Wild Five

Mad Lad. A Live Tribute to Chuck Berry

Gatunek: Rock i punk

Pozostałe recenzje wykonawcy Ronnie Wood with His Wild Five
Recenzje
Grzegorz Bryk
2019-12-06
Ronnie Wood with His Wild Five - Mad Lad. A Live Tribute to Chuck Berry Ronnie Wood with His Wild Five - Mad Lad. A Live Tribute to Chuck Berry
Nasza ocena:
5 /10

Nieubłaganie zbliżamy się do trzeciej rocznicy śmierci dziewięćdziesięcioletniego wówczas, legendarnego króla rock’n’rolla, Chucka Berry’ego. Muzyk zmarł 18 marca 2017.

Berry doczekał się niezliczonych hołdów jeszcze za życia. Niedawno żegnał go George Benson na swoim „Walking to New Orleans” (2019), teraz po zwariowane rock’n’rolle szalonego Chucka Berry’ego sięgnął gitarzysta The Rolling Stones, Ronnie Wood i wraz ze swoją Dziką Piątką postanowił w Wimborne’s Tivoli Theatre zagrać koncert ku czci jednego ze swoich Mistrzów. Tym samym koncertowy krążek „Mad Lad” rozpoczyna trylogię Wooda poświęconą muzykom, którzy ukształtowali go artystycznie.

Szkoda, że jest to hołd taki sobie. O ile bluesowe momenty z albumu robią świetne wrażenie, są odpowiednio oldskulowe, vintage i zagrane z wzorcowym wyczuciem, to rock’n’rollowej części – czyli tej, która w artystycznym życiorysie Berry’ego jest w gruncie rzeczy najważniejsza – wypadła raczej średnio. Jest bowiem spora różnica między rozbujanym bluesem „Wee Wee Hours” prześwietnie zaśpiewanym przez irlandzką wokalistkę Imelde May, cudownie kołyszącym „Blue Feeling” upstrzonym pięknie świrującym pianinem Bena Watersa czy ogrywanym przez Berry’ego standardem Maceo Merriweathera „Worried Life Blues” z zawodzącymi na drugim planie dęciakami a zupełnie przeciętnej jakości rock’n’rollowym mega-hitem „Johnny B Goode” czy drugim szlagierem „Rock’n’Roll Music”. Przecież te dwa numery to samograje, nic nie trzeba tam zmieniać, by się dobrze słuchały, tymczasem u Wooda są miałkie i rozwodnione, bez energii.

W rock’n’rollowej części płyty jest kuriozalnie mniej życia, gitary są nudne i przewidywalne, a sam nieśmiały wokal Ronniego Wooda niestety nie daje rady rozszalałbym partiom Chucka Berry’ego, jest jakby jego cieniem. I jasne, bywają numery lepiej odtworzone, jak choćby instrumentalny „Mad Lad” czy „Talking About You” z początku płyty; albo nawet te momenty gdy pojawiają się chórki („Back In The USA”, „Almost Grow”), w których odzywają się duchy klasycznego brzmienia rock’n’rolla. Ale po odsłuchu pozostaje mocny niedosyt i wrażenie, że można było trochę lepiej, że przydałoby się więcej mocy, nawet mimo tego, że za pianinem szaleje Ben Waters, a i gitarowe solówki Wooda mają tą swoją nonszalancję i chropowatość znane ze Rolling Stones.

Wydźwięk tej płyty dusi również fakt, że jest tak krótka (to zaledwie 39 minut) i niestety przez wyciszenia między utworami nie buduje ona przeświadczenia o spójnej całości widowiska. Wybija z rytmu, nie pozwala się w koncert wkręcić. A szkoda, bo odnoszę wrażenie, że gdyby występ nie był tak pocięty i poklejony, to płyta spokojnie mogłaby pełnić funkcję powrotu do przyszłości dla wszystkich, którzy kochają vintage’owe wydawnictwa koncertowe w stylu „Live at The Regal” B.B. Kinga – wiadomo, że to nie ten sam poziom, ale poudawać zawsze można. Tymczasem „Mad Lad” przelatuje przez słuchacza zbyt szybko, utwory są zagrane zbyt poprawnie, całość nie daje pełnej satysfakcji, no i nie jest to jednak materiał autorski.

Ronnie Wood mógł zrobić to lepiej, choć przyznajmy, że grafika z okładki, której jest autorem, wygląda całkiem fajnie. Mimo wszystko fanom brzmień oldskulowych polecam, cała reszta może sobie spokojnie odsłuch podarować.