Cochise

Exit: A Good Day To Die

Gatunek: Rock i punk

Pozostałe recenzje wykonawcy Cochise
Recenzje
Konrad Sebastian Morawski
2019-11-15
Cochise - Exit: A Good Day To Die Cochise - Exit: A Good Day To Die
Nasza ocena:
9 /10

Piękny, brudny, żywiołowy i mądry – taki jest szósty album studyjny Cochise zatytułowany „Exit: A Good Day To Die”.

Białostocka ekipa przywróciła do życia nie tylko filozofię indiańskiej wolności, ale i muzykę, której dziś nam potrzeba. To grunge. Twórczość epoki, która minęła, będąca obecnie często zaledwie modnym motywem na sieciowych koszulkach. W przypadku Cochise stoją za tym poważne emocje. Kapela konsekwentnie z każdym albumem podąża ścieżką inspiracji wyznaczonych przez ikony gatunku, wprowadzając na polski rynek muzyczny nie tylko sentymenty na temat grunge’u, ale przede wszystkim tworząc własną historię. Kolejnym jej aktem jest album „Exit: A Good Day To Die”, będący najbardziej dojrzałym materiałem zespołu i zarazem wizytówką ekscytującej tożsamości Cochise. To historia świata Indian przeistaczających się w piękne ptaki. To również poszukiwanie wolności.

W zawartości albumu znalazło się jedenaście utworów. Całość spaja klimat zszyty z popiołu, drapieżnych pazurów i wyschniętych łez. Wystarczy kilka dźwięków, aby rozpoznać Cochise. Wielobarwnemu materiałowi – choć to na ogół pochodne czerwieni i szarości – nie brakuje ostrych, zagranych na krawędziach rocka i metalu numerów („Bad Animal/s”, „Last Ride”, „Superstar”). Instrumentaliści niekiedy też zwalniają, ale nie rezygnują z ciężkiego brzmienia. Czasem galopują w hardrockowym stylu („Pustki”), czasem oddają się połamanym strukturom i melancholijnym zjazdom na instrumentach („Blast Of The Sun”). Fantastycznie wybrzmiewają tu rozmaite solówki gitarowe Wojtka Napory, dla którego „Exit: A Good Day To Die” okazuje się prawdziwym triumfem.

Poza żywiołowymi utworami na dystansie krążka nie brakuje posępnych balladowych struktur przechodzących w obecności słuchaczy do rockowej wichury („Space Of Love”, „Ring O’Roses”), choć wyjątkiem w tej materii jest zagrana na finał kołysząca kompozycja „Oceany”. Tak jakby po tym wulkanie emocji pod postacią „Exit: A Good Day To Die” muzycy Cochise na koniec zatańczyli na zgliszczach miasta zbudowanego niegdyś ze świata porywających słów i dźwięków. Kapela kusi też grunge’owym standardem, będącym wizytówką jej stylu („Karzeł”), wprowadzając równocześnie do swojej muzyki dużo naturalnego, około-indiańskiego klimatu („W pomroczach”). Całość na kanwie wspomnianej wielobarwności współgra ze sobą jakby była wytworem nie wydostającym się poza jeden rezerwat – w tym przypadku jego mieszkańcami stają się słuchacze Cochise.

Konwencji albumu nie wyłamuje dość nieoczekiwany utwór „The Weeping Song”, będący odważną próbą połączenia twórczości Nicka Cave’a i Rogera Watersa, ale żonglowanie emocjami tak w sekcji instrumentalnej, jak również na wokalu stanowi ważną umiejętność Cochise. Odbieranie muzyki kapeli jest przygodą. Taką, którą mogłoby być wysłuchanie mądrości życiowych wprost od Dennisa Banksa albo wypalenie skręta z Kurtem Cobainem. Czy wiecie o czym piszę? „Exit: A Good Day To Die” udziela wszelkich odpowiedzi. Te powinny trafić do słuchaczy z podwójną siłą, bo to kolejny album ze znakomitą narracją Pawła Małaszyńskiego. Porządny i wyrazisty wokal, wpisujący się w urozmaicone zagrywki instrumentalistów zespołu, to wartość, która daje kapeli siłę do krzewienia piękna, brudu, żywiołu i mądrości. Taki jest „Exit: A Good Day To Die”. Zamknijcie oczy i spróbujcie stać się częścią tej muzycznej wędrówki do wolnego świata.