WSTYD! WSTYD i HAŃBA!!! Jeden z 10, a może nawet i 5 najważniejszych (no, no - nie patrzcie tak na mnie, precz z tą przebrzydłą krytyką - czy ja powiedziałem "najlepszych", albo "najszybszych") gitarzystów w historii Rocka nagrywa "debiutancką" (sic!) solówkę, a na portalu Magazynu Gitarzysta po 2 miesiącach od jej premiery wciąż nie ma recenzji??? Shame on us, załogo Gitarzysty!!!
Slash, a właściwie Saul Hudson to żywa ikona. Problem polega jednak na tym, że do końca nie wiadomo - ikona "czego"? Muzyki? Stylu? Po trosze tego i tego. Z jednej strony rzeczywiście jest wspaniałym muzykiem - może nie najbieglejszym technicznie (chociaż w sumie też niczego sobie, może nie "speeduje" jak Vai, ale ja po wielu latach gitarowych męczarni wciąż nie odważyłbym się równać do tego poziomu), ale w palcach jego lewej dłoni z pewnością mieszka prawdziwy Rock - posłuchajcie tylko jego podciągnięć, wibrata - chłopak po prostu ugniata gryf jak gąbkę! To się właśnie nazywa "feeling" moi drodzy. Tylko, że - cholerka - co mi z tego "feelingu", skoro najważniejsze w jego karierze melodie mają już po kilkanaście lat...
Z drugiej strony - Slash to synonim "true rock'n'rollowca". Ze swoim image"em mógłby swobodnie zostać redaktorem naczelnym magazynów o modzie dla muzyków: "Rockin" Vogue" albo "CosMetaLitan". Gdyby oczywiście takie pisma istniały ;P Tylko, że kurczę ile można czarować bujną czupryną, spoconym nagim torsem i gitarą zaczepioną na suwaku od spodni (obowiązkowo skórzanych)? Kobietę (względnie młodego adepta gitary, zapatrzonego w mistrza) może i to zakręci, ale na miłość boską, nie o to w tym wszystkim chodzi. Chodzi o chociaż odrobinkę dobrej muzyki! Ale nie jakiegoś tam odgrzewanego kotleta aka "grejtest hitz", nie odegranego po raz setny "Welcome to...", czy "November Rain". Czas na coś nowego.
Panowie i Panie - tym, którzy zdążyli już postawić krzyżyk na Slashu (ja byłem blisko, zwłaszcza, że Velvet Revolver wciąż jeszcze nie do końca przetrawiłem), sądząc, że pozostał po nim już tylko jego legendarny wizerunek śpieszę zakomunikować: modły zostały wysłuchane - jest nowa płyta! Mało tego - jest nieźle, a wręcz nad wyraz dobrze.
Może nie jest to płyta wybitna. Może nie ma na tym albumie największych dzieł współczesnego rocka. Ale jest ogień. Jest energia. Są zapadające w pamięć melodie. Są mistrzowskie solówki. Są całkiem niezłe kompozycje. Może nie wszystkie, przeważają te lepsze (wspomagana wokalem Ozzy'ego genialna metalowa ballada "Cruciffy..." z tekstem wymierzonym w Axla Rose'a niczym lufa marszałka Komorowskiego w biedne leśne szaraki, czy niemalże thrash-metalowa bomba "Nothing to say" z mocnymi riffami, których nigdy nie spodziewałbym się po Slashu), zdarzają się też trochę słabsze (nieco bezbarwne "Ghost" i "Back from Cali", czy zupełnie nietrafiony pseudo-przebój "Sahara"), generalnie jednak mamy tutaj do czynienia z poziomem powyżej wysokiej rockowej średniej, z wyraźnie podkreślonymi momentami, kiedy czuć prawdziwą "Boską iskrę".
Ta płyta to również goście. Obowiązkowo, przez duże "G" - bo nie dość, że jest ich wielu, to w większości są to nie byle jakie nazwiska. Lemmy Kilmister, Alice Cooper, Ozzy Osbourne, Iggy Pop. Mało? Ian Autsbury, Chris Cornell, Dave Grohl, Duff McKagan. Jeszcze Mało? A co powiecie na Fergie i Nicole Scherzinger? Co, krzywicie się??? A jeżeli dodam, że wypadają równie mocno rockowo (a może nawet mocniej!) niż dziadkowie Lemmy i Iggy? Nicole w "Baby Can"t Drive" (gitarowo to coś trochę jakby tuningowane Aerosmith), odśpiewanym wspólnie z Alice Cooperem brzmi jak Bon Scott w spódnicy, a Fergie w obu odsłonach udowadnia, że gdyby tylko chciała, mogłaby zostać pierwszą damą światowego rocka. Tak, proszę państwa - zawsze twierdziłem, że "Women can't rock", ale teraz jestem w stanie to wszystko odszczekać, niczym posłuszny piesek na smyczy.
Goście gośćmi, ale to jest płyta przede wszystkim Slasha. "Slasha, króla rockowych solówek", "Slasha dobrego kompozytora", czy wreszcie "Slasha oświeconego reżysera", który potrafi pokierować towarzyszącymi mu "aktorami" tak, aby wycisnąć z nich to, co najlepsze. Niech teraz Axl zwija się z zazdrości - "Chinese Democracy" (moim skromnym zdaniem) było naprawdę niezłe, ale to solowa płyta Slasha udowadnia, że należący do niego przydomek ikony rocka jest wciąż aktualny. A płyta o błyskotliwym tytule "Slash" to po prostu kawał szczerego, szlachetnego, nieoszlifowanego, niemożliwego do podrobienia rocka. Nic dodać, nic ująć.
Michał Czarnocki