Frank Carter & The Rattlesnakes

End of Suffering

Gatunek: Rock i punk

Pozostałe recenzje wykonawcy Frank Carter & The Rattlesnakes
Recenzje
Grzegorz Pindor
2019-06-21
Frank Carter & The Rattlesnakes - End of Suffering Frank Carter & The Rattlesnakes - End of Suffering
Nasza ocena:
8 /10

Po odejściu z Gallows, brytyjski wokalista, a od czasu do czasu internetowy pieniacz i prowokator, pożytkuje swoją energię w jedyny znany dla siebie sposób. Grając muzykę.

Ta z kolei z płyty na płytę przybiera inne formy, wychodząc daleko poza punkowe terytorium. Śmiem twierdzić, że im bardziej panowie eksperymentują, zwłaszcza z alternatywą i zimnymi brzmieniami, wychodzi im to lepiej niż zawadiackie awantury z debiutu. Zresztą, „End of Suffering” mało ma wspólnego z punk rockiem sensu stricto. W tle unosi się duch niepokornego Gallows i defetystycznej wizji świata, ale i ta przeszła poważne zmiany, nabierając bardziej personalnego charakteru. Poza tym, sam zainteresowany i wspierający go koledzy dojrzeli na tyle, aby o niektórych sprawach przestać mówić w formie buntowniczego fuck off.

Gros płyty spokojnie mógłby znaleźć się w zestawieniu najlepszych tegorocznych piosenek w alternatywnie. NME winno wynieść ten album na piedestał, ale wtedy, niefortunnie świat zapomniałby o debiucie roku od młodziutkiego, również pochodzącego z Wysp Yonaka. O tym zespole jeszcze przyjdzie nie raz napisać. Wracając do Cartera, czysto muzycznie „End of Suffering” to rollercoaster mogący podobać się zarówno prymitywom kochającym rock’n’roll od Idles czy Viagra Boys („Crowbar”), jak i - w najbardziej nostalgicznych momentach, przepełnionych smutkiem i zblazowaną manierą wokalisty - wielbicielom doła spod znaku Placebo („Angel Wings”).

Jedyny i w zasadzie zasadniczy mankament tej płyty to nie gatunkowa rozpiętość i brzmieniowa oszczędność (co szczególnie sprawdza się na koncertach), co w pewnym sensie rezygnacja z prowokacyjnego charakteru, za który fani pokochali swojego idola. Osobiście uważam, że na swój sposób ugrzecznienie muzyki wyszło grupie na dobre tylko pod prostym, ale nie tak łatwym do wyegzekwowania warunkiem. Trzeba być otwartym na inne brzmienia, przede wszystkim takie, które jawnie kojarzą się z paroma nazwami-gigantami brytyjskiej sceny muzycznej. Poza tym, nie sugerowałbym zaczynania przygody z Frankiem akurat od „End of Suffering”. Ewolucję śledzimy od początku, a dopiero potem zachwycamy się efektem końcowym. Na chwilę obecną jesteśmy w pięknej, ale mimo wszystko przejściowej fazie dla tego wykonawcy. Dlatego właśnie bolączką krążka jest (mając na uwadze to, co robili wcześniej) widmo oczekiwań swoich odbiorców, o których ciężko zapomnieć.

Z mojej perspektywy, rozwój to najlepsze co mogło ten zespół spotkać. Czekam na więcej.