Patterns In Parallel
Gatunek: Rock i punk
Na liderze warszawskiego Pale Mannequin, multiinstrumentaliście Tomaszu Izdebskim, album „Damnation” zespołu Opeth musiał zrobić piorunujące wrażenie i wypalić stały ślad stylistyczny.
Jego „Patterns In Parallel” utrzymany jest w niemal identycznych klimatach, mało tego, sound wykręcony na debiucie Pale Mannequin również zdaje się nawiązywać do krążka Szwedów – to już robota ekipy z Serakos Studio, specjalistów od nadawania instrumentom lampowego ciepła. To specyficzne, bardzo vintage’owego brzmienie, pełne analogowego żaru, akustycznych gitar i powoli snujących się wokali – wszystko to robi dość jasne aluzje w kierunku progresywnego rocka lat '60 i '70. Takich podobieństw można znaleźć dużo więcej, bo z „Damnation” kojarzy się również sekcja, przede wszystkim perkusja (zależnie od utworu za bębnami siedzi Jakub Łukowski bądź Amek Krebs) grająca melodyjne i progresywnie, bardzo wyraziście operując talerzami, często łamiąc utwory i nabierając mocy oraz intensywności, gdy dochodzimy do punktu kulminacyjnego utworu – zupełnie jak robili to Martin Mendez i Martin Lopez. To nadzwyczajne, z jaką łatwością warszawski Pale Mannequin potrafił przenieś do własnych kompozycji tak charakterystyczne bębnienie.
„Patterns in Parallel” to muzyka zbłąkana w onirycznych odpływach, rozmyta i zamglona, pełna nieoczywistych fragmentów instrumentalnych zapędzających się nawet w kierunku ambientu i klimatów psychodelicznych. Klawisze rozgrzewają brzmienie, podobnie jak nadające ciepła gitary o Åkerfeldowo-wilsonowym smaku (oczywiście wciąż jesteśmy w klimatach około-Damnation). Izdebski natomiast serwuje kolejne progresywne, oniryczne kołysanki zatopione w melancholijnym sosie. Jedyne wybuchy następują przy okazji dziesięciominutowego „Lunatic Pandora” gdzie uderzają porządnie podkręcone gitary i bliski krzyku śpiew – chyba na podstawie tego numeru niektórzy recenzenci przyrównywali Pale Mannequin do Alice in Chains, co jest zresztą pomysłem totalnie nietrafionym, bo „Patterns in Parallel” nie ma praktycznie nic wspólnego z legendą z Seattle. Raz rzucone hasło najwidoczniej poszło jednak w ruch, bo krytycy ostatnio lubią po sobie powtarzać. „Lunatic Pandora”, choć na początku bardzo drapieżne, z czasem nabiera sennego spokoju, by zagrać nawet przyjemną, nienarzucającą się solówkę na klawiszach.
To do czego można się przyczepić, to wokale, które trzeba było nagrać zdecydowanie lepiej. Fałsze i nieczystości można przeboleć, bo akurat w tego typu materiale nie przeszkadzają tak bardzo, ale już wkomponowanie śpiewu w instrumenty mogłoby być lepsze – raz wokale są zbyt przykryte, gdzie indziej znów zbyt natarczywe. Poza tym album jest zaśpiewany bardzo nierówno, a twórcy ratowali się nakładaniem dubli, wokalista praktycznie cały czas śpiewa na dwa głosy. Fragmentami miałem wrażenie obcowania z albumem nie do końca dogranym, z którego przebijają jeszcze amatorskie patenty. Izdebski koniecznie musi włożyć więcej pracy w operowanie głosem, bo o ile linie są całkiem niezłe, mają swoją specyfikę, to zdaje się, że wokalista już taki pewny swojego gardła nie jest.
Całość tego 40 minutowego kawałka muzyki to jednak rzecz jak najbardziej przyjemna. Słuchało mi się go świetnie, szczególnie, że akurat należę do tej grupki, której „Damnation” Opeth podobało się bardzo. Myślę, że jeśli jesteście fanami tego konkretnie krążka Szwedów, to spodoba się wam i „Patterns in Parallel”, bo to idealne przedłużenie klimatów z tamtej płyty. Można było ten debiut zrobić lepiej, ale i tak daje radę.