Poprzedni album ekipy ze Śremu to sztos! Nie boję się powiedzieć, że "Small Town Violence" była jedną z najlepszych hard rockowych płyt na świecie roku 2015. Absolutny top.
Polscy instrumentaliści w asyście śpiewającego gitarzysty Jasona Barwicka znanego z brytyjskiego zespołu The Brew, przygotowali materiał pełen energii, mocarnych riffów i fantastycznych linii wokalnych, które nawet po tych wszystkich latach wciąż czasem sobie nucę. Pozwolę sobie stwierdzić, że był to krążek lepszy nawet od dokonań flagowego bandu Barwicka. Ale i już wtedy wydawało się dość jasne, że dla Jasona "Small Town Violence" to odskocznia, występ gościnny. Postanowił zrezygnować z tej przygody już po pierwszej płycie. Wtedy śremscy muzycy zostali wprawdzie bez wokalisty, ale nazwy Whitewater porzucać nie zamierzali. No i doczekaliśmy się kontynuacji projektu.
Od debiutu zmieniło się bardzo dużo. Muzyka nabrała masy, z Zeppelinowego flowu powędrowała w mocniej depresyjne, nieomal apokaliptyczne akordy, a riffowanie z partii elektryzujących na modłę Queens Of The Stone Age, podreptało w stronę sabbathowego ciężaru i mroku. Muzycy zdają się czerpać przede wszystkim z grunge i stonera. Mówimy tu jednak o stylistyce zdecydowanie bliższej wczesnemu Soundgarden i Alice in Chains, czyli klimatach brudno-heroinowych, niż Pearl Jam. Wybrzmiewają również echa Kyuss (z kawałka tej kapeli grupa wzięła nazwę). Obecne Whitewater porównałbym do białostockiej grupy Cochise, ale na "Blackfire" jest zdecydowanie masywniej.
Gitarowo-perkusyjnie ten album może się podobać, nie tylko ze względu na ciężar riffów, ale również sporo fragmentów instrumentalnych: rozpsychodelizowane "Feather", wciśnięcie akustycznej gitary w kotłowe bębnienie w "Gold Formula", rwana solówka przy okazji "Made That Call" czy połamana, genialna końcówka "Corvette Summer". Podobać się musi zarówno bas Piotra Golimowskiego, który bardzo często zaczyna napędzać utwór swoją partią (i ogólnie bas jest mocno zaznaczony w produkcji), gitary Jędrzeja Wencki i Dawida Paszkiewicza to klasa sama w sobie, natomiast Szymon Baranowski za zestawem wyczynia cuda ("Killjoy", "Made That Call") - bębni gęsto, zadziornie i mocno. Do tego momentu brzmi to wszystko wyjątkowo dobrze. Niestety...
Na stanowisku wokalisty Jasona Barwicka zastąpił gitarzysta Jędrzej Wencka. Może i warto by było poopowiadać o nowym gardłowym Whitewater, tyle że przez znaczną część materiału w ogóle go nie słychać. Nie chodzi o to, że tyle tu instrumentalnych partii, po prostu podczas produkcji porobiono tam tak fatalne rzeczy, że aż ciężko uwierzyć - szczególnie wsłuchując się jak dobrze brzmią instrumenty. Po pierwsze wokal jest totalnie przykryty instrumentami, praktycznie niesłyszalny, czego apogeum jest zamykający krążek utwór "Doom". Już sam tytuł wskazuje, w jakie klimaty ciągnie Whitewater, ale na tych Sabbathowych riffach ledwo gdzieś tam z dalekiego tła dobiegają przedziwne zawodzenia a la Ozzy, ale o czym tam jest zawodzone, tego dosłyszeć się nie da.
Niestety nie jest to odosobniony przypadek, bo praktycznie cały album jest wokalnie spaprany. Sprawa druga, to przepuszczanie głosu przez różnorakie efekty, ale nie w tym rzecz, by z pomocą wtyczek dopasowywać barwę głosu do granych klimatów. Wencka nie ma w gardle rdzy i pieprzu, a próba dodania ich poprzez wtyczki do programu obróbki dźwięku wypadają miałko. Niestety są to zupełnie świadome zabiegi zespołu, bo powtarzają się praktycznie w każdym numerze, nie jestem tylko w stanie zrozumieć dlaczego Whitewater chcieli wokalnie brzmieć akurat tak. Wyszło to bardzo źle, fragmentami wręcz niesłuchalnie. Zresztą już singlowy "Te Glowing Sea" zapowiadał, że tam się przy stole mikserskim dzieją niepokojące rzeczy... Proszę jednak nie odczytać tych utyskiwań jako tęsknoty za Jasonem Barwickiem, to już odległa historia, nie w tym rzecz, po prostu jest to zrobione źle technicznie.
"Blackfire" to dla mnie album mocno kontrowersyjny. Z jednej strony niesamowicie podoba mi się instrumentalnie: ciężar i brud jakiego nabrała muzyka, intensywność, przyładowanie przesterami, potężne, masywne brzmienie. Z drugiej ukrywanie wokali (do maksymalnego stopnia) pod płaszczem instrumentów i udziwnianie ich efektami... tym bardziej, że Wencka, tam gdzie już da się go usłyszeć ("Feather", "It's Over"), może nie jest rasowym wokalistą, ale i wcale nie brzmi najgorzej. Spokojnie mógłby pociągnąć "Blackfire". To czego jestem w stu procentach pewien, to tego, że Whitewater powinni grać dalej. Ta ekipa ma całą masę asów w rękawie i solidnego kopa pod palcami. Z odpowiednim wokalistą, który nie będzie się wstydził swojego głosu, są w stanie komponować rzeczy światowego formatu. Traktuję więc ten album jako krążek przejściowy, a i ocenę stawiam taką pół na pół.