Warszawski Inner Rival to zespół, po którym można sobie było obiecywać bardzo dużo. Założony w 2017 roku, po zaledwie dwóch latach, bo na początku 2019, zadebiutował krążkiem "Inner Rival".
Skąd te oczekiwania? Otóż formacja z niejednego muzycznego pieca chleb już jadła. Wokalista Filip Zieliński i gitarzysta Jan Niedzielski (na albumie odpowiedzialny również za bas i bajo) to muzycy nieodżałowanego Dianoya - zespołu oscylującego gdzieś na pograniczu progresywnego rocka i alternatywnego metalu/rocka, który swego czasu okrążał Polskę ze świetnymi koncertami, nagrał dwie naprawdę porządne płyty i wydaje się, że jednak nie dostał tyle uwagi, na ile rzeczywiście zasługiwał. Za bębnami zasiadł natomiast Adam Łukaszek, perkusista Votum - grupy, która po tym jak zasilił jej szeregi Bartosz Sobieraj, nabrała mocno wiatru w żagle i w chwili obecnej jest bodaj jednym z najciekawszych polskich przedstawicieli atmosferycznego i progresywnego metalu. Trio połączyło siły, ale pomysł na muzykę ma zupełnie odmienny od dotychczasowej twórczości swoich zespołów. Otóż postanowili grać akustycznie...
O ile koncept wydawał się intrygujący, tak uczucia wobec debiutu Inner Rival mam jednak mieszane. Oczywiście nie rozchodzi się o to, że muzyka na albumie jest zła. Nie jest. Wręcz przeciwne, to bogata mieszanka brzmień akustycznych podrasowanych znakomitym warsztatem instrumentalnym zarówno Niedzielskiego, jak i Łukaszka. Linie wokalne Zielińskiego są również klasowe. Perkusyjnie i gitarowo jest bardzo dobrze. Bębny grają zresztą bardzo gęsto i wyjątkowo jak na akustyczny rock masywnie. Również gitarowo jest interesująco, bo prócz tego, że Niedzielski bardzo dużo gra akordowo wplatając w warsztat przeróżne ozdobniki, to pojawiają się też takie niespodzianki jak elektryczne solo techniką slide w "Gold Town" czy akustyczne fragmenty instrumentalne ("Will Remain").
Nieco rozczarowuje brak większej ilości solówek na akustyku, a przecież Niedzielski, gdy już sobie pozwoli na odważniejszy rajd po gryfie, radzi sobie w tym aspekcie znakomicie ("Until I'm Done"). Przekrój stylistyczny też jest całkiem słuszny, bo mamy oczywiście do czynienia z akustycznym rockiem, ale czuć tu wpływy zarówno bluesa, southern rocka, country i przede wszystkim grunge'a. W "Once More" da się nawet dosłyszeć odległe echa twórczości Stevena Wilsona, a końcówka "Inner Rival" to nawiązanie do progresywnych korzeni muzyków. Za mikrofonem rewelacyjnie spisuje się Filip Zieliński - linie wokalne są bardzo melodyjne, ale Zieliński ma w głosie sporo rockowego zadziora i pieprzu.
Kłopot z "Inner Rival" mam innego rodzaju, otóż podczas odsłuchu towarzyszyło mi nieustanne wrażenie obcowania z albumem unplugged. Nie takim, który korzennie był napisany na instrumentarium akustyczne, ale takim, który dopiero został rozpisany na granie bez prądu. Powiem więcej, czuję, że w elektrycznym, przede wszystkim grunge'owym anturażu w stylu Pearl Jam, ten materiał byłby dużo, dużo lepszy. Wystarczy posłuchać najbardziej "elektrycznego" na albumie "Gold Town", by przekonać się, że im więcej prądu, tym materiał prezentuje się lepiej, bardziej zadziornie i atrakcyjniej. Zieliński ma głos idealny pod rockowe, przybrudzonego grungem gitary. Słuchając więc "Inner Rival" bawiłem się świetnie, ale w taki sposób jak na "MTV Unplugged" Pearl Jamu albo Nirvany. Niby wszystko jest w porządku, ale czegoś brak, a brzmienie jakby niepełne. Chciałbym posłuchać tych kawałków w elektrycznej odsłonie!