In Search of The Lost Chord
Gatunek: Rock i punk
Standardowe, jednopłytowe "In Search of The Lost Chord", wydane z okazji pięćdziesięciolecia krążka, nie przynosi niczego, co mogłoby zaciekawić nawet gorącego orędownika twórczości brytyjskiego, legendarnego zespołu.
Bo cóż my tu mamy? Całość materiału w oryginalnym miksie stereo. Dodatkowo pięć utworów, z czego cztery to inne, wcale nie jakoś specjalnie ciekawe wersje utworów z podstawowego setu krążka oraz kompozycja "A Simple Game". Biorąc pod uwagę, że "W poszukiwaniu zaginionego akordu" był nieraz wznawiany, to te prezenty na półwiecze zdają się być naprawdę marniutkie. Jedynym kąskiem może być książeczka zawierająca historię płyty spisaną przez Marka Powella, tyle tylko czy rzeczywiście jest to wartościowy dodatek w czasach powszechnego dostępu do internetu? Sporo nadrabia tu edycja deluxe, zawierająca 3CD i 2DVD, włączając w to nowy master, album w wersji 5.1 oraz nagrania z BBC i ORTF. O takich rarytasach przy standardowej wersji jednopłytowej można jednak pomarzyć.
A szkoda, bo "In Search of The Lost Chord" (1968) to ważna płyta nie tylko w historii zespołu, który do nagrań podszedł w miesiąc po premierze oszałamiającego koncept-albumu "Days of Future Passed" (1967) z nieśmiertelnym utworem "Nights in White Satin". To istotny album dla całego progresywnego i symfonicznego rocka, bo choć gatunek miał już za sobą "Sierżanta Pieprza", to wypłynąć na szerokie wody miał dopiero za rok, wraz z premierą "In the Court of the Crimson King" zespołu King Crimson. Podwaliny pod brzmienie arcydzieła Roberta Frippa podłożyli przede wszystkim The Moody Blues. To właśnie Mike Pinder, po tym jak na "In Search of The Lost Chord" postanowiono zrezygnować z orkiestry symfonicznej, wprowadził do instrumentarium zespołu melotron - symbol brzmienia wczesnego okresu progresywnego rocka. Zresztą instrumentów jest na krążku trzydzieści trzy, z czego wiele w tamtych czasach dość egzotycznych: indyjskie tambura, tabla czy popularyzowany w tamtych latach przez George Harrisona sitar. Muzycy ogólnie mieli wtedy hopla na punkcie medytacji transcendentalnej i wraz z naukami przedziwnych guru, przywozili do kraju kolejne instrumentalne wynalazki z obcych kultur.
Te fascynacje słychać również w muzyce, czego najlepszym przykładem jest chyba zamykający krążek, mantryczny "OM" z fletami, tamburynami, sitarem czy wiolonczelą nastrojoną przez Johna Lodge'a jak gitara basowa. W perspektywie czasu album jako całość wypada jednak zdecydowanie słabiej niż poprzedni "Days of Future Passed" (który przetrwał próbę czasu głównie za sprawą "Nights in White Satin"). Są tu wprawdzie niezłe fragmenty jak wspomniany "OM", motoryczny rock "Ride My See-Saw", "House of Four Doors", "Visions of Paradise" czy chyba najlepszy na albumie "The Actor", ale jako całość nie robi już tak oszałamiającego wrażenia. Warto się jednak nad "In Search of The Lost Chord" zatrzymać, chociażby dla niezwykle charakterystycznego klimatu i ciepłego soundu opartego na przebogatym instrumentarium akustycznym. Niekoniecznie w wersji na półwiecze, bo równie dobrze można sięgnąć po wcześniejsze wydania. Ocena dotyczy reedycji, nie muzyki stworzonej przez The Moody Blues, bo ta ma już swoje ważne miejsce w historii muzyki rockowej, jest więc bezcenna.