Trudno definiować słowami muzykę, którą Gleb Kolyadin zaproponował słuchaczom na swoim debiutanckim albumie solowym.
Rosjanin znany z cenionego w Europie duetu iamthemorning, który współtworzy z Marjaną Semkiną, zdecydował się na wydanie samodzielnego dzieła. Płyta podpisana jego imieniem i nazwiskiem okazuje się wielkim, niezapomnianym przeżyciem. To nie tylko dowód witalności instrumentów klawiszowych w rocku progresywnym, ale też wyjątkowy muzyczny obraz, w którym zostały uchwycone różne wymiary krasnej wrażliwości Gleba Kolyadina. Trzeba powiedzieć, że to wrażliwość złożona, głęboka i nieprzewidywalna, ale zarazem w każdym swym wymiarze intrygująca. Tak jak debiutancki album solowy Rosjanina. To dzieło wzrusza, zachwyca, przygnębia, inspiruje. Jest tym, czego w muzyce poszukują słuchacze, wielkim przeżyciem, żywym audio wspomnieniem na lata.
Na krążku oprócz nieprzeciętnie uzdolnionego wirtuoza instrumentów klawiszowych wystąpili także znani na scenie europejskiego rocka progresywnego Steve Hogarth, Gavin Harrison, Nick Beggs, Theo Travis, czy Mick Moss, a swoje trzy grosze do jednego z utworów dołożył także doskonale znany Jordan Rudess, czyli instrumentalny kuzyn Gleba Kolyadina. Swoją drogą ich duet w kompozycji "Storyteller" to nie tylko absolutnie porywające spotkanie legendy z przyszłą legendą gatunku, ale równocześnie doniosły przykład uzupełniania się wrażliwości amerykańskiej i rosyjskiej. Współpraca Rudessa i Kolyadina, choć daleka od klucza narodowościowego, w fascynujący sposób przedstawia dwa podejścia do rocka progresywnego - zachodnie i wschodnie - co czyni "Storyteller" jednym z brylantów w najnowszych dziejach gatunku. Wszystko to w otoczeniu twórczości Lewisa Carrolla. Czyż to nie esencja muzyki rozumianej jako progresywna? W każdym razie solowe dzieło Rosjanina, nagrane w dużej części w Rosji, ale też w Wielkiej Brytanii, okazuje się nie tylko jednym, samotnym brylantem, ale w istocie prawdziwą kopalnią kamieni szlachetnych.
W trzynastu utworach tworzących solowy album Kolyadina przeważają klawiszowe pejzaże, które zostały wypełnione licznymi partiami, improwizacjami i wypuszczeniami głównego autora dzieła. To, w połączeniu z sekcją rytmiczną, tworzoną głównie przez Gavina Harrisona na perkusji i Nicka Beggsa na basie, a także partiami gitary Vlada Avy, układa się w potencjalne dzieło kanoniczne w bogatym nurcie rocka progresywnego. Materiał brzmi świeżo i soczyście, a poszczególne jego elementy tworzą spójną całość, co biorąc pod uwagę relatywnie dużą ilość miejsc, w którym powstawały kolejne części albumu, okazuje się porządnie wykonaną pracą po stronie człowieka odpowiedzialnego za miks i mastering oraz produkcję. Część tych obowiązków wziął na siebie sam Kolyadin, ale nie wolno też w tym zakresie pomijać wkładu kanadyjskiego producenta Vlada Avy. Dla osób, które dotąd nie znały iamthemoring dołóżmy też fakt, iż wśród ulubionych twórców Kolyadina znajdują się King Crimson, Kate Bush i piekielnie zdolny Ormianin Tigran Hamasyan, co powinno stanowić ostateczny argument, aby przynajmniej zainteresować się opisywanym tu albumem. Następne argumenty dostarcza sama muzyka.
Kolejne utwory na krążku łączą się ze sobą na zasadzie charakterystycznych motywów, często prezentowanych z poziomu fortepianu Gleba Kolyadina. Zmienia się jednak ich natężenie. Rosjanin dowodząc swego kunsztu dociera do pogranicza rocka i jazzu, proponując nad wyraz charakterystyczne i zapadające głęboko w pamięć zagrywki. Niekiedy wydaje się on człowiekiem odpowiedzialnym za wariację na temat muzyki, którą można spotkać w dużych lunaparkach ("Eidolon", "Into The Void"), zaś innym razem przemienia się w nieprzewidywalną, drapieżną i niemalże metalową bestię w konwencji doktora Jekylla i pana Hyde ("Echo / Sigh / Strand" + "Penrose Stairs"). Temu ostatniemu skojarzeniu, oprócz aktywnych improwizacji Kolyadina, posłużyła też lśniąco brzmiąca solówka saksofonowa Theo Travisa. Zmiany nastroju są zresztą nieodłączną częścią albumu, szczególnie w utworach, do których Gleb nie zaprasza gości ("Eidolon", "Constellation / The Bell"), gdzie jego tajemniczej natury nie onieśmiela obecność bardziej doświadczonych muzyków. Kolyadin potrafi zaprezentować się także w optymistycznej, promiennej odsłonie, czerpiącej nieco ze stylistyki retro ("White Dawn", "Kaleidoscope"), co tylko dowodzi jego zmiennego temperamentu, ale i wysokiego kunsztu, który tej zmienności nadaje wyrazistego kształtu.
Okazuje się więc, że Gleb Kolyadin pomimo otaczającej go tajemniczo kunsztownej aury - muzycznej i wizerunkowej - wydobywa z siebie dźwięki wielowymiarowe, zaskakujące i wymykające się prostym definicjom. Jakkolwiek by nie jednak nie próbować zdefiniować muzyki zawartej na płycie, to słowem kluczem będzie z pewnością klawiszowa wirtuozeria. Do tego dochodzą zaproszeni gości, jak wspominany już Theo Travis, który w różnych utworach - w tym przepięknym otwarciu pod postacią "Insight" - wielokrotnie uszlachetnił materiał o dźwięki fletu i saksofonu. W korelacji z fortepianem oraz innymi klawiszowymi wynalazkami Rosjanina tworzą one pasjonujące labirynty dźwięku. Na dwóch ścieżkach tego umownego labiryntu czeka Steve Hogarth, na kolejnej Mick Moss. Legenda Marillion przyczyniła się do tego, że kompozycje "Confluence" i "The Best Of Days" stają się najbardziej prog rockowymi propozycjami na albumie. W nieco przygnębiającym, przestrzennym klimacie Hogarth daje upust swoim wokalnym wzruszeniom, tak jakby już miał żegnać się ze światem. Jego specyficzna barwa w połączeniu z magnetycznym zestawem klawiszowych improwizacji Kolyadina tworzą oceaniczną całość. To muzyka, w której emocje mogą się rozpływać. Podobnie jest w przypadku utworu "Astral Architecture", w którym zaśpiewał Mick Moss, choć w tym przypadku zamiast muzycznej symbiozy, otrzymujemy raczej dialog pomiędzy wyrafinowanym jazzem a subtelnym rockowym dotykiem.
O ile więc znane nam dotąd albumy iamthemorning sprawiały, że świat zrzeszony wokół muzyki progresywnej patrzył z zaciekawieniem na Rosję, o tyle album solowy Gleba Kolyadina sprawia, że świat będzie się Rosją zachwycał. Utalentowany wirtuoz instrumentów klawiszowych nagrał dzieło absolutnie pięknie, pełne wielobarwnych pomysłów, a także łączące wpływy zachodniej części twórców rocka progresywnego. Jestem pod ogromnym wrażeniem muzyki, którą napisał Kolyadin. To bowiem album, który ociera się o okolice największego geniuszu.