Kontinuum

No Need to Reason

Gatunek: Rock i punk

Pozostałe recenzje wykonawcy Kontinuum
Recenzje
Grzegorz Pindor
2018-08-14
Kontinuum - No Need to Reason Kontinuum - No Need to Reason
Nasza ocena:
8 /10

Katalog wytwórni Season of Mist nieustannie zaskakuje kolejnymi perełkami. Od momentu kiedy w barwach francuskiej oficyny pojawiły się djentowe wynalazki pokroju naszego Disperse, death black metalowa baza przestała mieć dla niej kluczowe znaczenie.

Zresztą, całkiem słusznie, bo dopiero dzięki (głównie islandzkim) zespołom takim jak Kontinuum, Árstíðir czy rockowemu Crippled Black Phoenix słynący z najmroczniejszej ekstremy label odżył, stając się prawdziwym rajem dla wielbicieli pięknej muzyki.

Trzeci album bohaterów tej recenzji powinien wzmocnić to wrażenie, tym bardziej, że islandzki kwintet całkowicie zrywa z post-black metalowymi kajdanami, które towarzyszyły im trzy lata temu na „Kyrr”, zbaczając na drogę obraną przez kolegów z Sigur Rós i múm. Zachowuje przy tym jednak mocny, gitarowy charakter swojej twórczości, dzięki czemu bliżej im do alternatywnego rocka, niż wszystkiego co możemy wrzucić do worka z napisem „post”. Zmiana według mnie dobra, pożądana i mam nadzieję, szeroko doceniana, gdyż – choć letni skwar w pełni – powoli nadchodzi czas, kiedy przynajmniej większość osób lubi zwolnić, skupiając się na mniej intensywnych dźwiękach, doskonale uzupełniających wieczorne refleksje.

Swoja drogą, kontemplacyjny charakter „No Need to Reason” to bodaj największa niespodzianka trzeciego longa Islandczyków, a zarazem jego najmocniejsza strona. Pamiętam, że „Kyrr” słuchałem naprzemiennie z „Otta” bogów z Sólstafir, nierzadko łapiąc się na tym, że to właśnie mniej popularni muzycy wywierają na mnie większe wrażenie. Być może była to kwestia „świeżości” samej nazwy i „kolejnego wielkiego odkrycia”. Dziś na chłodno stwierdzam, iż „Otta” to jednak jedna z najlepszych płyt jakie kiedykolwiek wypuściła ta mała wysepka na północy globu, a „Kyrr” to tylko nieoszlifowany diament. Jego obróbka trwa nadal i czas spędzony z najnowszym dziełem Kontinuum doskonale odzwierciedla złożoność tego procesu.

Panowie bardzo umiejętnie żonglują nastrojami, rzadko kiedy przyśpieszając czy obniżając brzmienie. Zresztą uważam, że im mniej tutaj metalu i eksperymentów z mocniejszym dźwiękiem („Neuron”), a więcej niemal popowej chwytliwości i oszczędnego wykorzystania instrumentarium – tym lepiej. Najistotniejsze w kontekście płyty jest to, że choć zawiera ona zestaw utworów, które wpisują się w pewne dość określone gatunkowe ramy, to w ostatecznym rozrachunku są to prawdziwe w swej strukturze, całkiem zapamiętywalne piosenki. Zaśpiewane z pasją, polotem i mające w sobie ten magiczny pierwiastek, który każe bezwarunkowo kochać islandzką scenę muzyczną, tak bogatą w piękno i emocje, których próżno szukać w bardziej słonecznej części Europy.

Niestety ten romans z Kontinuum ma jedną, ale dość zasadnicza wadę. Nie jest to naturalne i miejscami zbyt ciepłe brzmienie, ani też długość niektórych kompozycji, tylko – czego się nie spodziewałem – zbyt duża doza smutku. Trzy kwadranse spędzone z tą płytą potrafią równie mocno oczarować, co zniechęcić do kolejnych spotkań, albowiem melancholia pod szyldem Kontinuum przytłacza swym ciężarem. Stąd wniosek jest jeden, trzecie dziecko zespołu to materiał na kilka spotkań. Umiejętnie dawkowany może stać się kandydatem do jednej z płyt roku. W nadmiarze zaś przypomni o tym, że wszystko to już słyszeliśmy m.in. u wspomnianego wcześniej Sólstafir.