Ostatnia część EPkowej trylogii Nine Inch Nails nie tylko dowodzi, że Trent Reznor jest w świetnej formie, ale przy okazji przynosi najlepszą muzykę zespołu od wielu lat.
Formalnie rzecz biorąc liczący 6 utworów i trwający 30 minut "Bad Witch" jest epką i ostatnią odsłoną trylogii zapoczątkowanej przez świetne "Not the Actual Events" (2016) i "Add Violence" (2017). Tym bardziej, że nawet wydana 26 lat temu genialna "Broken", jedna z najlepszych epek współczesnego rocka w ogóle, trwała o minutę dłużej. Ale to bez znaczenia, bowiem Reznor ogłosił - wcale nie ukrywając komercyjnego podłoża tej decyzji - że "Bad Witch" należy traktować jak pełny album studyjny Nine Inch Nails. Tak oto słowo Trenta ciałem się stało i niespodziewanie doczekaliśmy się następcy "Hesitation Marks" z 2013 roku.
W gruncie rzeczy, w świetle muzycznej zawartości najnowszego dzieła Trenta Reznora i Atticusa Rossa, rozważania o formacie płyty nie mają większego znaczenia. "Bad Witch" jest bowiem nie tylko doskonałym zwieńczeniem ostatniego okresu działalności zespołu, który wcześniej przyniósł dwa bardzo udane małe wydawnictwa, ale przede wszystkim najlepszym albumem Nine Inch Nails od 2005 roku, kiedy to ukazał się "With Teeth". I choć później Reznor kilkukrotnie próbował wrócić do formy, wciąż serwował dość męczące eksperymenty albo schematyczne, mniej lub bardziej nieudane wariacje na temat własnej twórczości. Nie udało się nawet z "Hesitation Marks", którego odsłuch w całości wymagał żelaznego samozaparcia (mimo kilku niezłych kawałków z singlowym "Copy of a" na czele) i który najlepsze czasy zespołu przypominał wyłącznie dzięki oprawie graficznej Russella Millsa odpowiedzialnego również za design kultowego "The Downward Spiral".
Wszystko zaczęło zmieniać się wraz z premierą "Not the Actual Events" i "Add Violence", które, choć ponownie w większej części oparte na znanych schematach, dodały sporo świeżego powietrza do dusznego pokoju Nine Inch Nails. "Bad Witch" zaskakuje jednak jeszcze bardziej. Żywotnością, dobrym balansem między elektroniką a markowym gitarowym brzmieniem zespołu, ale przede wszystkim czymś wcześniej niespotykanym - udanymi nawiązaniami do jazzu i twórczości Davida Bowie. Niestety nie ja wpadłem na to porównanie, ale muszę przyznać, że jest niezwykle trafne. O produkcji materiału nie trzeba nawet wspominać - jest, jak zawsze u Reznora, perfekcyjna i skrząca się niczym milion dolarów, a jednocześnie organiczna i bardziej w duchu dawniejszych nagrań NIN (za miks ponownie odpowiada Alan Moulder - współpracownik Trenta od niemal 25 lat).
Całość zaczyna się z przytupem. Żywiołowy, otwierający album "Shit Mirror" (z gościnnym, choć raczej symbolicznym udziałem Iana Astbury z The Cult i żony Reznora Mariqueen Maandig, znanej ze wspólnego projektu pary, How to Destroy Angels) świetnie miesza industrial z punkową przebojowością. Utwór niemal płynnie przechodzi w galopujący "Ahead of Ourselves", oparty na syntetycznym beacie, ale - nie tylko dzięki partiom gitary - daleki od odhumanizowanego charakteru "Hesitation Marks".
Najciekawsze rzeczy zaczynają się jednak później. Najpierw smakowity, instrumentalny "Play the Goddamned Part" z rewelacyjną, jazzującą partią saksofonu nadającą ton całej kompozycji. Już widzę miny ortodoksyjnych fanów Nine Inch Nails. Ale to nie koniec, bo później z zaświatów zstępuje duch Davida Bowie. "God Break Down the Door" oraz "Over and Out" pozwalają snuć wyobrażenia, jak mogłaby brzmieć studyjna, oparta na mocnej elektronice kolaboracja Dawida Bowie i Trenta Reznora. A mogłaby brzmieć doskonale. Pomiędzy tymi utworami znalazło się jeszcze miejsce dla drugiego instrumentala. Mroczny i niepokojący "I'm Not From This World" to rzecz w kontekście całej "Bad Witch" całkiem z innej bajki, wprost czerpiąca z ambientowych dokonań Reznora. Wydawałoby się, że wpakowana tu trochę na siłę, ale nic z tych rzeczy. Brzmi świetnie i dobrze pasuje do pozostałych kawałków, zwłaszcza w funkcji rozdzielacza między 'dawidowymi' piosenkami.
Najważniejsze w "Bad Witch" i poprzedzających go epkach, poza wysokim poziomem muzycznym wszystkich tych wydawnictw, jest wrażenie, że Trentowi Reznorowi znów się chce. Słychać tu więcej zaangażowania, świeżych pomysłów i chęci zrobienia czegoś nowego, choć mimo wszystko wciąż w dobrze znanych granicach. Z całą pewnością nie usłyszymy już nowego "Broken" czy "The Downward Spiral", ale Trent Reznor, któremu się chce i który ma trochę dobrych pomysłów wciąż zdolny jest tworzyć rzeczy ponadprzeciętne.