Tyle lat czekania i w końcu stało się! Legenda amerykańskiej sceny hardcore/punk, jeden z najlepszych, najinteligentniejszych i najbardziej nietypowych, wychodzących poza wściekłe granie bandów, doczekał się pełnowymiarowego materiału.
Mało tego, albumu który w żaden sposób nie odbiega od dokonań sprzed blisko trzydziestu lat, i który nie po raz pierwszy w tym roku, pozwala wierzyć, iż w tym gatunku nie powiedziano jeszcze ostatniego słowa.
Chaka Malik i spółka jakby zatrzymali się w czasie, lawirując pomiędzy niemal jazzowo-funkowymi wtrętami, a metalowo/hardcore’owym uderzeniem, a wszystko to w post-punkowym sosie, w którym pierwsze skrzypce odgrywa głos czarnoskórego wokalisty. Trafne diagnozy w tekstach (a takie "New Morality" ma ponad 20 lat!) są niezwykle aktualne i w świecie przepełnionym fałszem, pogonią za dobrami materialnymi i brakiem elementarnych wartości, zawsze dobrze jest posłuchać słów w punkt opisujących dany problem. W pewnym sensie, ten dzisiejszy hardcore ma znacznie więcej do przekazania niż 20, 30, a nawet 40 lat temu. Zmieniły się problemy, powiem więcej, spiętrzyły się, pogmatwały, tak jak polityka rządów, nierówności społeczne i brak autorytetów. To właśnie teraz jest czas, aby mówić otwarcie o bolączkach społeczeństwa i "Do or Die", choć nie jest krążkiem łatwym, a tym bardziej przyjemnym w odbiorze, jest jednym z albumów, który, choć pozbawiony jest konkretnego motywu przewodniego, ma ów misyjny pierwiastek.
Wszyscy, którzy kojarzą Burn z pewnością wiedzą, że jest to wymagający zespół. Mało która formacja potrafi do siebie równie mocno zniechęcić, co rozkochać. "Do or Die" częściej irytuje, głównie ze względu na stylistyczny miszmasz, ale kiedy wgryziemy się w dość specyficzną manierę Malika, opętańczą grę Gavina Van Vlacka i łamańce nowego w składzie perkusisty Abbasa Muhammada, dostrzeżemy wielowymiarowość materiału, jego kompletną nietuzinkowość i spore pokłady - choć niekoniecznie oczywistego - rozczarowania i wkurzenia na cały otaczający świat. Panowie nie muszą mknąć na złamanie karku (choć zdarza im się wybiec z impetem jak w najbardziej punkowym "Dead Identity"). Aby spuścić łomot, nie muszą tez zerkać w stronę naprawdę ciężkiego grania, słuchacz i tak wyczuje, że mamy do czynienia z zespołem, który wyrósł na agresywnym fundamencie. Dzisiejsze Burn to alternatywa pełną gębą. Trudna do sklasyfikowania, niby wciąż utrzymana w estetyce lat '90, a jednak doskonale wpisująca się w ciągle zmieniające się trendy.
Grzegorz Pindor