Po wielkim sukcesie debiutanckiego krążka Wolfmother, niewygodny ciężar presji spoczął na wątłych barkach Andrew Stockdale’a. Niestety, ogromne kosmiczne jajo widniejące na okładce i we wnętrzu bookletu przygniotło go do tego stopnia, że nagrywając drugi album zdołał wydusić z siebie tylko kilka naprawdę wartościowych utworów.
Nie wiem, czy jakiś wpływ na to wszystko miała zmiana 2/3 składu. Faktem jest, że pod zawartością debiutu podpisała się cała trójka, tymczasem materiał na "Cosmic Egg" jest dziełem samego Stockdale’a, który moim zdaniem nie podołał zadaniu. Nie owijając w bawełnę, dwójka Wolfmother jest przede wszystkim zaskakująco mdła, banalna i (nomen omen) totalnie bezjajeczna. Poza tym, całość jest wielce nierówna, jak sinusoida przynosząca na przemian dobre i słabe kawałki. To, co nie uległo zmianie, to jedyne w swoim rodzaju wokale lidera. Co ciekawe, widać, że w paru miejscach zespół próbował grać ostrzej, przechodząc niejako ze swymi inspiracjami z lat ’70 w następną dekadę. Jednak po części przez wygładzoną produkcję (co dziwi, zważywszy, że stoją za nią Alan Moulder i Joe Barresi), po części zaś przez kompozycyjne mielizny próby te nie odniosły spodziewanych rezultatów.
Po dość obiecującym początku w postaci szybkiego "California Queen", opartego na zaskakująco równej, ciężkiej i motorycznej pracy instrumentów, następnym, wpadającym w ucho singlowym "New Moon Rising" i kolejnym "White Feather" zaczynają się pierwsze wpadki. Im dalej w album, tym więcej małych katastrof. Banalne refreny w "Sundial" i koszmarnie słaba balladka "In The Morning" to pierwsze sygnały ostrzegawcze. Kolejny "10,000 Feet" to urozmaicony i jeden z najlepszych, jeśli nie najlepszy, kawałek na płycie. Ciężki, bardzo ciężki utwór - tak Wolfmother nie brzmiał nigdy wcześniej - oparty na niemal sabbathowym motywie, do tego zestawionym z charakterystyczną, jakby orkiestrową zagrywką wywołującą luźne skojarzenia z "Kashmir" oraz elektronicznym podkładem gdzieś w tle. Kawałek tytułowy, kolejny oparty na ciężkim, a zarazem pędzącym do przodu motywie, jakoś jednak w pełni mnie nie przekonuje. "Far Away" to już zupełna klapa. Tandetna pioseneczka, która brzmi jakby skomponowano ją specjalnie na potrzeby soundtracku do bajki o miłosnych perypetiach amerykańskich nastolatków. Nawet tekst jest odpowiedni.
Pierwszy z bonusowych, dodanych do wydania "deluxe" tracków - "Cosmonaut" to nic innego jak zwykły wypełniacz, ponownie zepsuty przez kompletnie mdły refren. Kolejny - "Pilgrim" - jest fajny, w starym stylu Wolfmother, ze zwrotkami z klasycznym rock’n’rollowym feelingiem. Drugi bonus, "Eyes Open", jest z kolei jakoś wewnętrznie niespójny - raz klimaty w stylu Abba, a raz, nawet jak na ten album dziwnie nowoczesne gitary w refrenie. Do tego wszystkiego drażniąca nadmierną ekspresją partia wokalna Stockdale’a. Następny bonus - żwawy "Black Round" - daje radę, chociaż szczególnej ekscytacji nie wywołuje. "In The Castle" to kolejny rozbudowany utwór, choć tym razem znacznie bardziej spójny i zawierający parę ciekawych patentów. "Caroline", ostatni z bonusów, to najlepsza na tym albumie, choć chyba jednak nadmiernie słodka, balladka. Najlepsza nie oznacza jednak, że powalająca, bo konkurencję w tej kategorii ma słabiutką. "Phoenix", napędzany przez motyw, który spokojnie mógłby znaleźć się na albumie Queens Of The Stone Age, połączony z charakterystycznymi dla Wolfmother partiami klawiszy to dobry utwór. Szkoda, że wrzucony praktycznie na sam koniec. Ten zaś należy do ponad sześciominutowego "Violence Of The Sun", dziwnie bezpłciowego klocka, który zadaje końcowy cios w plecy każdemu, kto żywił nadzieję, że "Cosmic Egg" dorówna jedynce Wolfmother.
Na koniec słowo o samym wydaniu albumu. Przede wszystkim, wielkie brawa dla wytwórni za umiejętne zarzucenie marketingowej wędki, bo nie ukrywam, że bez pudła dałem się złapać na przynętę pt. "deluxe version". Nie wiedzieć czemu, tak się jakoś utarło, że tego rodzaju wydania pakuje się w mniej lub bardziej wymyślne digipacki. Zjawisko ciekawe samo w sobie, mając na uwadze, że koszt wytworzenia digipacka jest niższy niż standardowego jewel case. Jednak badziewie z napisem "Cosmic Egg", które nieświadom niczego ściągnąłem z brytyjskiego amazona za ciężko zarobione pieniądze, trudno nawet nawać digipackiem. Za 18 funtów dostałem dwie połączone kartonowe kopertki, w które wciśnięte zostaly booklet oraz płyta. Tak właśnie przedstawia się ów wyjątkowy deluxe shit. Nie dość, że trzeba się ostro napracować, by wydobyć z tego czegoś krążek, to przy okazji nie ma szans, by przy tych zabiegach go nie zarysować i nie poodbijać odcisków paluchów. Owszem, mam sporo takich digi, był czas przywyknąć, ale po pierwsze wydawały je znacznie mniejsze wytwórnie, a po drugie za żaden z nich nie musiałem płacić nic extra. Zatem, mimo tego, że wersja deluxe liczy cztery kawałki więcej niż zwykłe wydanie, moje rozczarowanie utrzymuje się na niezmiennie wysokim poziomie.
Szymon Kubicki