Mój chomik mi świadkiem - z ani jedną płytą nie miałem takiego problemu podczas pisania recenzji jak z tą. Zasiadałem wiele razy do klawiatury, patrzyłem wiele minut w monitor z pustką w głowie, która pojawia mi się zazwyczaj tylko gdy zagaduje wyjątkowo urokliwą dzierlatkę. Międliłem w spoconych łapkach opakowanie "Urban Fable" i szukałem jakiegoś punktu odniesienia. I to był błąd.
Spójrzmy chociażby na "Chapter I" albumu. "The City" to oniryczna podróż, niczym wstęp, intro w powieści. Przez meandry utworu prowadzi nas anielski głos wokalistki, by nagle końcówka zaskoczyła nas połączeniem techniawy z wiolonczelą! "It's Gone" oferuje nam niemal mainstreamowy podkład. Zaś "Golem And The Cat" zaczyna się mocno jazzująco, by przerodzić się w szarpiący nerwy rockowy hicior! Przyznajcie sami - mają rozrzut rzeszowskie smyki! A to dopiero początek "Urban Fable"...
Środek albumu jest zdecydowanie mocniejszy, niż początek. Około drugiej minuty w "Madhatter's Tea" wchodzą riffy z okolic Gojiry! "Orange Tree" lawiruje pomiędzy spokojnym klimatem ze skrzypkami w tle, a rockowymi doładowaniami. Jednak zdecydowanie najmocniejszy punkt programu to końcówka "Cathedralworm Part I", która brzmi jak mocny industrial z okolic starego Fear Factory! Dźwięki niczym z zaciętego 8-bitowca przechodzą w przedostatnią kompozycję. Ta znów jest mieszaniem softu z porządnym, mocnym metalowym wygarem. Finał albumu zaś niczym epilog wieńczy historię kojącymi nutkami, którym towarzyszą dźwięki bawiących się dzieci i jakieś inne przeszkadzajce.
I oceń tu taką płytę teraz! Industrial spotyka się tu z popem, rockiem, progiem, metalem jakąś techniawą... A co najlepsze całość brzmi spójnie! To jest właśnie najlepsza zaleta tej płyty. Wgryzasz się w nią i odkrywasz, że ma rację bytu tylko, gdy wchłoniesz te 40 minut naraz. Całość opakowana jest w świetne, selektywne i ciepłe a zarazem lekko niepokojące brzmienie i ładny digipack. Jak na debiutancką płytę aż za dużo. Żeby się chłopaki i jedna dziewczyna zbyt nie rozochocili 8, bo mam wrażenie, że stać ich jeszcze na więcej.
Grzegorz Żurek