Tzw. "równouprawnienie" to mit. No, bo jak inaczej tłumaczyć fakt, że np. w historii samej tylko muzyki pojawiło się już co najmniej kilkunastu królów - król popu (MJ), król rock’n’rolla (Elvis), król bluesa (Jimmy), samozwańczy królowie metalu (Manowar - aż 4 gości na jednym tronie!), królowie "złocistego trunku" (pamięta ktoś jeszcze niemieckich beer-thrashersów z Tankard?) etc., a PRAWDZIWA królowa była, jest i pozostanie tylko jedna. Gorzej, że nie wszyscy są w stanie się z tym pogodzić.
Są na tym świecie wykonawcy, jak np. Michael Jackson, Pink Floyd czy też właśnie wspomniana "Królowa", których utwory pod żadnym pozorem nie powinny być nagrywane ponownie przez młodych wykonawców. "Pół biedy", jeśli już ktoś odważy się zszargać świętość i w oparciu o arcydzieło stworzy coś zupełnie nowego, dokonując gruntownej renowacji starego "szlagieru", zmieniając aranżację, dodając coś od siebie - czasami można osiągnąć ciekawy efekt, posłuchajcie sobie np. "Smooth Criminal" w wykonaniu rodzimego Testora albo legendarnego "Another Brick In The Wall" w wersjach Acid Drinkers i Class of ‘99, jednorazowego, genialnego projektu śp. Lane’a Staleya (AiC) i Toma Morello (RATM). Gorzej, jeżeli do ciężkiej sztuki "coverowania" podejdzie się z założeniem "po co poprawiać coś, co jest doskonałe?" No i niestety z takiego założenia wyszli bracia Piotrek i Wojtek Cugowscy -"cudowne dzieci" Krzysztofa Cugowskiego z Budki Suflera - którzy postanowili zabawić się w ikony rocka: Freddiego Mercurego i Briana Maya tworząc prawdopodobnie najbardziej udaną i najbliższą oryginałowi, jednym słowem "najwierniejszą" w historii muzyki kopię największych przebojów rzeczonej "Królowej". Tylko po co?
Nie zrozumcie mnie źle - to bardzo dobra płyta. Nagrana z wielkim rozmachem i niesamowitą pieczołowitością. Muzycy z zegarmistrzowską precyzją i dbałością o najdrobniejsze szczegóły odtworzyli tutaj dwanaście wybranych z bogatej dyskografii Queen utworów tworząc "nowe-stare" wersje, które przeciętny słuchacz niemieniący się fanem "Królowej" spokojnie mógłby pomylić z oryginałami. Wojtek Cugowski po raz kolejny pokazał, że jest jednym z najzdolniejszych muzyków młodego pokolenia - partie gitarowe powtórzył "nuta w nutę" uwzględniając najdrobniejsze artykulacyjne (zachwycają głębokie podciągnięcia w mistrzowsko odegranych solach w "Innuendo" i "You Don’t Fool Me") i brzmieniowe (znak firmowy wiosłowego Queen - czyli wielogłosowe harmonie) niuanse stylu Briana Maya, a nawet trochę więcej - na potrzeby akustycznego solo w "Innuendo", oryginalnie nagranego przez Steve’a Howe (YES) nauczył się gry w stylu flamenco (przynajmniej tak twierdził w jednym z wywiadów), czego najwyraźniej nie chciało się samemu mistrzowi Brianowi (np. podczas koncertu na Wembley w 1992 roku May zupełnie pominął tę partię). Jako samozwańczy "strażnik gitarowego puryzmu artykulacyjno - brzmieniowego" (uff - to jest dopiero grafomański tekst!) mógłbym oczywiście przyczepić się kilku drobnostek - brzmienie heavy-metalowej partii w "Bohemian Rhapsody" nie jest tak agresywne jak w oryginale, zagrana w harmoniach post-maidenowska galopada w "Innuendo" brzmi trochę kwadratowo w porównaniu pierwowzorem a w wybornej solówce z "These Are The Days…" zagranej z prawdziwym "feelingiem" niby wszystko gra, tyle że ktoś zapomniał włączyć Delay (przez co zabrakło typowego mayowskiego patentu - gitarowej harmonii powstającej naturalnie poprzez nałożenie się na siebie dwóch bliźniaczych, opóźnionych partii)! - ale to tylko drobne szczegóły, które wynikają bardziej z niedociągnięć w studyjnej obróbce niż z samej pracy Wojtka.
Drugi (a w zasadzie pierwszy, tyle że nasz magazyn kierowany jest do gitarzystów, więc zamiana kolejności wydaje się logiczna) filar płyty to oczywiście niesamowite partie gardłowego czyli Piotrka Cugowskiego, który albumem "Tribute To…" udowadnia, że jest obecnie jednym z najważniejszych rockowych głosów w naszym kraju (niedawno palmę pierwszeństwa przyznałem Maćkowi Taffowi i zdania nie zmieniam, ale Piotrek jest na drugim miejscu w moich prywatnym rankingu - gdyby Tony Iommi dziś znowu nagrywał album solowy mógłby spokojnie olać dziadków pokroju Ozzy’ego czy Billy’ego Idola i postawić na naszych, rodzimych krzykaczy - efekt byłby co najmniej ten sam, a wydatek na pewno mniejszy. Wystarczy posłuchać "Bohemian Rhapsody" - chłopak spokojnie powyciągał wszystkie górki, nagrał wszystkie partie chóru w środkowej części utworu (ponad 100 wokali!) - to naprawdę robi olbrzymie wrażenie. Sama barwa głosu Piotrka jest oczywiście zupełnie inna niż Freddiego - bardziej soulowa - poza tym jednak nie widać żadnych różnic - chłopak powtórzył wszystkie jęki i postękiwania w "Another One…", równie pięknie pobujał w "These Are The Days…", a w "Fat Bottomed…" zabrzmiał nawet bardziej "rasowo rockowo" niż sam Fredek. Na liście utworów zabrakło chyba tylko "I Want It All" - wokalista mógłby tutaj pokazać swój "pałer w głosie", a i "gitarowy" miałby pełne ręce roboty przy jednej z najbardziej dynamicznych solówek Maya.
No i w zasadzie wszystko pięknie, "dzieło wiekopomne" itd. Ale mam z tą płytą bardzo duży problem: zupełnie nie jest mi do czegokolwiek potrzebna. Oryginały znam na pamięć, May to jeden z moich największych bohaterów, którego mógłbym słuchać dniami i nocami - po co mi zatem naśladowcy. Żeby pocieszyć się, że "Polak potrafi"? Fakt - chłopcy pokazali, że są wyśmienitymi muzykami, ale jako kompozytorzy nie mieli tu nic do powiedzenia. Kiedy usłyszałem pierwsze wzmianki o pracach nad tą płytą zacierałem ręce z radości - nie przepadam za autorską twórczością Braci (no może "Szara Twarz" jest warta uwagi - brzmi bardzo "nie polsko", gitarowe partie to przebłysk błyskotliwości Wojtka, a sam utwór to kawał nietuzinkowego rockowego "mięcha", ale to jedyne co znajduję na obronę "twórczości własnej" kapeli), ale mając na uwadze wyborne covery "Jaskółki" Stana Borysa czy hard-rockowo/metalowych "Łatwopalnych" z repertuaru Maryli Rodowicz byłem pewien, że chłopaki znowu "odlecą". Zwłaszcza, że przez kilka tygodni Wojtek pokazywał się w mediach w koszulce z okładką płyty "Youthanasia" Megadeth, co odczytywałem jako znak… No i srogo się zawiodłem - otrzymałem tylko kopię, fakt - mistrzowsko wykonaną, ale "falsyfikat" to "falsyfikat". Chciałbym powiedzieć, że bracia dogonili ojca, a nawet go prześcignęli, ale było by to zwykłe kłamstwo - Krzysztof Cugowski również ma kawał głosu, zatem technicznie jest to ten sam poziom, natomiast kompozytorsko bije synków na głowę - pomijając koszmarki typu "Bal Wszystkich Świętych" można stwierdzić, że Budka to prawdziwa fabryka rockowych hitów, wspomnijmy tu chociaż "Jest Taki Samotny Dom", czyli miażdżącą, polską odpowiedź na "Sign Of The Southern Cross" Sabbathów. Niestety - Braciom do tego poziomu jeszcze trochę brakuje.
Pytam zatem jeszcze raz - po co mi ta płyta? Doprawdy nie wiem. Uważam, że Bracia powinni już zapomnieć o tym wydawnictwie i iść dalej, tworzyć, rozwijać się, walczyć o swoje miejsce. Niestety cała masa mdłych pop-rockowych singli, jakimi zalewają nas ostatnio nie rokuje zbyt dobrze. Jeśli zaś chodzi o "Tribute…" - za solidność i doskonałość formy należy się mocna, niepodważalna siódemka. Ostatecznie przecież nie stało się nic aż tak strasznego - jak śpiewał Freddie, a ostatnio także Piotrek: "Anyway the wind blows".