Powiadają, że lepsze jest wrogiem dobrego. Są momenty, gdy właśnie tak myślę o najnowszym albumie Triggerfinger.
Zespół dorobił się własnego studio, gdzie bez presji czasowej i innych ograniczeń może dłubać w swej muzyce. W takiej sytuacji nieunikniona jest pokusa, by sprawdzić, a czasem i umieścić na płycie, dosłownie każdy pomysł. "Akustyczne instrumenty, sample, klawisze, instrumenty perkusyjne, dwie gitary basowe. To wszystko witaliśmy z otwartymi ramionami, jeśli tylko służyło utworom" - tak zapowiadał "Colossus" wokalista Ruben Block. Oczywiście, nie ma w tym zupełnie nic złego, bo naturalna potrzeba rozwoju powinna towarzyszyć każdemu ambitnemu muzykowi, nawet jeśli - pozornie - wciąż nagrywa podobne dźwięki. Gorzej, gdy gdzieś w nawale nowych pomysłów zaciera się pierwotna, rock'n'rollowa energia, a to przecież ona w dużej, może nawet w głównej mierze (mam nadzieję, że bardziej niż cover Lykke Li) przyczyniła się do eksplodującej popularności Triggerfinger.
Na początku muszę wspomnieć, że "Colossus" nie jest albumem złym. Słucha się go bardzo przyjemnie. Trwa raptem 36 minut, zupełnie bezboleśnie przemyka sobie gdzieś w tle, przynosząc dawkę wakacyjnej, bezpretensjonalnej lekkości. Miały być zmiany i rzeczywiście trio nie rzucało słów na wiatr. Przede wszystkim, Belgowie zwolnili tempo i odpuścili sporo rockowej ekspresji. Wprawdzie otwierający krążek utwór tytułowy napędzany przez tłuste brzmienie basu cechuje się miarową rytmiką godną Motorhead, ale takich momentów nie ma tu więcej. Dominuje oblicze spokojniejsze i bardziej stonowane, takie, jakie zapewne zdaniem formacji bardziej pasuje do statecznych muzyków, wydających właśnie piąty krążek.
Dochodzą do tego wszelkiego rodzaju studyjne zabawy i nowe brzmienia, których w przeszłości w twórczości Triggerfinger po prostu nie było. To one, wraz ze specyficzną produkcją, w głównej mierze decydują o odmiennym charakterze "Colossus". Jedną z największych zmian jest wycofanie na drugi plan tak charakterystycznego, ostrego i rockowego brzmienia gitary Blocka. Szczególnie wyraźnie słychać to w utworach w rodzaju "Candy Killer" czy "Upstairs Box", które mocno odbiegają od dotychczasowego emploi Belgów. Pierwszy z nich, wręcz antypiosenkowy, oddaje pola gitarze basowej, drugi zaś wciąż kryje w sobie typową dla Triggerfinger przebojowość, ale jednak oddaną w zupełnie inny sposób i opartą na miarowym rytmie syntetycznie brzmiących bębnów oraz - ponownie - basu. Bas wyrasta tu zresztą na najważniejszy instrument - wszyscy spychani w swych zespołach do narożnika basiści, marzący o pięciu minutach chwały powinni "Colossus" koniecznie posłuchać. Jeśli już do głosu dochodzi gitara - to w wydaniu akustycznym, tak jak w ładnie zaśpiewanej balladce "Afterglow", okraszonej jednak króciutką solówką.
Początek "That'll Be The Day" nosi wyraźne wpływy Muse, zaś harmonie i swoisty cyrkowo-psychodeliczny klimat "Steady Me" przypomina mi Beatlesów, co może stanowić pewną wskazówkę. W końcu czwórka z Liverpoolu pokonała nieprawdopodobną drogę, od prostych rockowych piosenek w kierunku ambitnych, innowacyjnych utworów tworzonych z wykorzystaniem wszelkich dostępnych w owym czasie studyjnych sztuczek i wynalazków. A mocna studyjna ingerencja jest na "Colossus" bardzo wyraźnie słyszalna. Dotyczy to większości partii wokalnych Blocka, a przede wszystkim brzmienia perkusji. Aż trudno uwierzyć, że Mario Goossens, szalejący na koncertach autentyczny wulkan energii, dał się skłonić do przytłumionego, miarowego, mdłego wybijania rytmu, które momentami pasuje bardziej do automatu perkusyjnego aniżeli do żywych, rockowych bębnów. Dzieje się tak nawet w dość żwawym, wspartym dęciakami "Bring Me Back a Live Wild One", z wokalami zahaczającymi o manierę Marca Bolana z T.Rex.
Zupełnie nie dziwię się, że na pierwszy singiel zespół wybrał "Flesh Tight". Nośny utwór, który najbardziej przypomina starsze dokonania kapeli i z pewnością dobrze będzie brzmieć na żywo. Wydaje się jednak, że zdecydowana większość pozostałych kompozycji zawartych na płycie może okazać się niezłą zagwozdką dla fanów Triggerfinger. "Colossus" nie jest wprawdzie radykalnym zerwaniem z dotychczasowym wizerunkiem trio, raczej tylko skutkiem podjętych poszukiwań nowych środków ekspresji w ramach już wypracowanego stylu, ale naprawdę potrafi zaskoczyć. Czas pokaże, czy to się Belgom opłaciło. Ja wciąż mam trochę mieszane odczucia. Lepsze jest wrogiem dobrego? Tak, czasem tak się właśnie dzieje.
Szymon Kubicki