Is This The Life We Really Want?
Gatunek: Rock i punk
Dużo o pierwszej od 25 lat, studyjnej, rockowej płycie Rogera Watersa pisze się z przekąsem, w kontekście "The Wall".
Ktoś nawet wspomniał, że Waters od bez mała 40 lat wciąż buduje mur - jest w tym sporo prawdy, bo artysta nieustannie zdaje się kłaść tynk na swoim opus magnum, coś tam poprawiać, sprawdzać z poziomicą. Waters wydając nowy krążek chciał chyba udowodnić wszystkim krytykantom, że nie jest już murarzem, bo odniesień do "Ściany" nie ma na nim prawie wcale.
Pozwalając sobie na lekką nadinterpretację, powiedziałbym raczej, że "Is This The Life We Really Want?" to trzecia część trylogii składającej się z "The Final Cut" (1983) i "The Pros and Cons of Hitch Hiking" (1984). Wszystkie trzy krążki są dość specyficznie skomponowane, minimalistyczne formalnie, bardzo akustyczne, oparte w głównej mierze na gitarach akustycznych i fortepianie wspomaganych czasami przez smyki - fakt, jest to styl, który wyewoluował z ballad "The Wall", ale jednak podany w innym klimacie.
Jasne, pojawiają się również brzmieniowe odniesienia do "Animals" ("Picture That" baraszkuje gdzieś w sekcji inspirowanej "Sheep", druga część "Bird is a Gale" pożycza sobie od "Dogs") i marginalnie do "Wish You Were Here" (początek "Picture That" nasuwa skojarzenia z "Welcome to The Machine", podobnie jak fragmenty "Bird is a Gale") oraz "The Dark Side of the Moon" (ponownie "Bird is a Gale", a na dodatek "Smell the Roses" z linią basu rodem z "Time"). W tych wycieczkach w przeszłość najbardziej jednak boli zupełne pominięcie największej solowego dzieła Watersa, epokowego "Amused to Death".
Największy problem nowego krążka nie tkwi jednak w tych kalkach z przeszłości, a w tym, że Waters nie ma za plecami Erica Claptona, którego gitary nadały smaku "The Pros and Cons of Hitch Hiking", ani Michaela Kamena, ten z kolei zrobił z "The Final Cut" rozbuchane dzieło pełne angażującego patosu i emocjonalnych napięć. Brak jest kogoś kto oblekłby w skórę te szkielety kompozycji, tchnął w nie życie i pasję. Zdaje się, że bez genialnych współpracowników Watersowi zostały do zagrania wyłącznie migawki z przeszłości. Album to taka wyklejanka złożona z urywków starych gazet. Byłoby dobrze, gdyby to były inspiracje, czy aluzje, wiecie, puszczenie oczka w stronę starego fana, z którym Waters rozumie się bez słów, ale tu pełno nachalnych autoplagiatów.
Waters w "Deja Vu" wciąż śpiewa o "electronic eyes" (jak w "The Final Cut"), w "Picture That" wspomina, że "wish you were here", zupełnie jakby wciąż wpatrywał się w pustą twarz Syda Barretta, lubi sobie też powymieniać kolejne grupy etniczne, jak to czyni już od bardzo bardzo dawna i pokląć (a na tej płycie klnie wyjątkowo zajadle) na kolejnych światowych przywódców - jeden z nich, Donald Trump, występuje zresztą na krążku z krótką przemową. Sztandarowo gdzieś w tle tykają zegary, bije serce, skrzeczą mewy, przejeżdżają samochody spajając album w zwarty koncept, jak za dawnych czasów. Waters dał tym do zrozumienia, że stare sample nie zaginęły w odmętach czasu. Oczywiście te migawki usatysfakcjonują bezkrytycznych fanów artysty, bo to jak powrót do dobrze znanych motywów, a ludzie lubią rzeczy, do których przywykli. Nie oczekiwaliśmy przecież, by Roger Waters silił się na oryginalność albo odkrywał się na nowo, prawda? Niestety te chwyty nie dały rady udźwignąć samej muzyki.
Nowemu krążkowi brakuje wiele. Przede wszystkich dobrych melodii. W przeszłości jeśli Waters nie miał melodii, to ratowały go nagłe wybuchy instrumentalnego patosu albo przesiąknięty emocjami wokal z pogranicza fałszu - na nowym krążku tego nie ma, przez co muzyka pozbawiona jest charakteru, werwy i nośności. Lejtmotyw, który powraca do nas co jakiś czas trwania materiału w różnych fragmentach płyty, to na dobrą sprawę cztery dźwięki. Jakaś podniosła solówka? Zapomnijcie. Przecież nie ma tu ani Claptona, ani Jeffa Becka, o Gilmourze nie wspominając - czy z którymś z nich Waters się jeszcze nie skonfliktował? Ogólnie aranżacyjnie trąci banałem - trzyutworowy finał to w głównej mierze melorecytacja na tle paru akordów i fortepianowego motywu granych w kółko przez 9 (!!!) minut z przerwą na wrzaski mew będące wiekowymi samplami z "Southamton Dock". A co jak co, ale finały u Watersa zawsze były mistrzowskie, by wspomnieć tylko "The Tide Is Turning" z "Radio KAOS" czy przepiękny i pełen uniesienia "Every Strangers' Eyes" z "The Pros and Cons". Kawałki zresztą w większości przypadków trzymają się tak słabego aranżacyjnie schematu.
Perkusja najczęściej brzmi jak automat - bez polotu, jednostajnie aż do znudzenia, sterylnie, po prostu okropnie. Partie instrumentalne, jeśli już się pojawiają, nie mają do zaoferowania nic ciekawego. W tej muzycznej opowieści brakuje bohaterów, sam Waters niestety nie daje rady jej udźwignąć. Od dość dawna Roger lubuje się w rozbudowanych tekstach, ale dawniej potrafił je dużo atrakcyjniej przekazać: krzyknąć z rozpaczą, porządnie się rozgniewać, ładnie wydeklamować, melodie były mocno rozbudowane a na"Is This The Life We Really Want?" Waters głównie melorecytuje na jedną modłę. Mimo zaangażowania do produkcji Nigela Godricha, twórcy brzmienia Radiohead, jest to płyta brzmiąca tak samo, a może nawet ciut gorzej, niż prawie 35 letnie "The Final Cut" i "The Pros and Cons of Hitch Hiking" - ktoś powie, że tak miało być, że old skul, że szorstko i powrót do przeszłości, ale to zwyczajnie źle się słucha i samo tylko nazwisko Godricha nie jest dobrą linią obrony tego elementu.
"Is This The Life We Really Want?" to nie jest płyta zła, czy jakoś wybitnie rozczarowująca. Raczej nijaka. Jednak na pewno trzeba mieć w sercu dużo bezkrytycznej miłości do Watersa, by powiedzieć, że to dobry materiał. Krążek cierpi po prostu na potworny brak porządnej melodii, jakichś zrywów uczuciowych, czegoś co by zaangażowało, przykuło uwagę. Za mało w tej muzyce muzyki. Kilka bardziej emocjonalnych wrzasków i ładnych motywów na pięknie grających klawiszach (te potrafią przyjemnie zabrzmieć) to trochę za mało. To rzecz jasna wciąż lepszy album niż ostatnie dzieło Davida Gilmoura, a przede wszystkim godne szacunku, że choć to również ścinki z przeszłości, są dużo oryginalniejsze niż Floydowski "The Endless River" i czuć, że Watersowi jeszcze się chce, że chciałby coś udowodnić, ale w pojedynkę nie do końca potrafi.
Dla wielu już to jest argumentem by obsypać album stertą kolorowych laurek, ale nie bądźmy śmieszni i spójrzmy też z perspektywy zwykłego słuchacza, niekoniecznie fana. Być może po artyście tej klasy oczekiwało się czegoś więcej, ale nawet jeśli oceniać płytę tylko przez pryzmat wszystkich popowych jego dokonań, to "Is This The Life We Really Want?" jest zdecydowanie najsłabszym solowym dziełem Watersa w ogóle. Gdyby nie nazwisko z okładki, raczej za dużo byśmy o tym albumie nie dyskutowali.
Grzegorz Bryk