Nick Cave & The Bad Seeds

Lovely Creatures. The Best of Nick Cave and The Bad Seeds

Gatunek: Rock i punk

Pozostałe recenzje wykonawcy Nick Cave & The Bad Seeds
Recenzje
2017-05-15
Nick Cave & The Bad Seeds - Lovely Creatures. The Best of Nick Cave and The Bad Seeds Nick Cave & The Bad Seeds - Lovely Creatures. The Best of Nick Cave and The Bad Seeds
Nasza ocena:
9 /10

Przed spożyciem należy skonsultować się z lekarzem lub farmaceutą, gdyż środek ten może okazać się silnie uzależniający i powodować trwałe upojenie. To czyniąca spustoszenie używka, z którą nie da się wygrać.

Cave’a można nie lubić lub uwielbiać - nie ma niczego pośrodku. Ci, którzy odnoszą się do jego twórczości na zasadzie "może być", albo nie zgłębili jego muzyki w sposób wystarczający, albo z ich zdrowiem psychicznym jest wszystko w porządku i nie potrzebują soundtracku do własnych problemów emocjonalnych.

Sam Nick klasycznym bożyszczem kobiet nie jest - trochę jak przydeptany jamnik, trochę jak kapłan czarnego kościoła gdzieś w Vegas, któremu ktoś notorycznie zapomina ukraść kamizelkę. Do tego wokal jak garść kamieni wrzuconych do studni i wierny towarzysz za plecami w postaci Warrena Ellisa, który wygląda jak bezdomny filozof. Co zatem sprawia, że Nick Cave and The Bad Seeds wciąż budzą takie emocje? Tak dziwni, że aż pociągający?

"Lovely Creatures" to dwupłytowa kompilacja z gatunku "The Best of". W tak bogatej, przeszło 30- letniej dyskografii można przebierać jak w ulęgałkach, co Cave uczynił osobiście - pospołu z Mickiem Harvey’em (jednym z założycieli zespołu) i asystą aktualnych członków The Bad Seeds. Premiera, zapowiadana na 2014 rok, została przesunięta, a zespół opublikował w międzyczasie znakomity album "The Skeleton Tree".

Już pierwsze słowa zapowiadają, że będzie miło - "There's a devil waiting outside your door" ("Loverman" z ósmej płyty studyjnej "Let Love In"). Wszyscy masochiści mogą spokojnie stawać w blokach startowych - im głębiej w las, tym klimat bardziej cierpiętniczy. "Deanna" przypomina, że we dwoje w szaleństwie raźniej. "We rock ourselves to sleep" przy "The Weeping Song". Razem z Lazarusem boimy się zarostu nad górną wargą Nicka wspominając klip do "Dig..." i czekamy niecierpliwie, żeby parę minut później przypomnieć sobie, gdzie rosną dzikie róże (i unosi się na wodzie dzielna Kylie).

Drugi krążek wita otwartymi ramionami ("Into My Arms") i czule pieści uszy, przypominając, że - przynajmniej w ocenie niektórych fanów - istnieje wiara silniejsza niż wiara w Boga (choć wyznawcy jednej i drugiej wydają się być równie naiwni). Jak na złość po chwili ta naiwność materializuje się tuż przy moim uchu w postaci "Love Letter" - utworze ładnym, jednak nieco drażniącym (nie napiszę inaczej mając uczulenie na sformułowania typu "I love her and I always will").

Dla "The Mercy Seat" również znalazło się tu miejsce, ale osobiście wolę ten kawałek w wykonaniu Johnny’ego Casha. To nie pierwszy przypadek, kiedy cover tego staruszka jest lepszy od oryginalnego wykonania - weźmy choćby "Hurt" Trenta Reznor’a. Kolejne utwory są niemal jak kołysanki - "O Children" i "The Ship Song". "Jubilee Street" słucha się jednak na tle dwóch poprzednich jeszcze przyjemniej - ten kawałek mógłby funkcjonować samodzielnie również bez słów. Podobny rodzaj satysfakcji przynosi następujący po chwili "Nature Boy". Ponowne spowolnienie następuje pod sam koniec - w postaci przepięknego "We No Who U R". I to powinien być utwór zamykający - a zamiast niego na "do widzenia" otrzymujemy "Stagger Lee".

Podsumowując - miejscami bywa mrocznie, miejscami melancholijnie - czyli tak, jak być powinno. Całość pozostawia pewien niedosyt, co jest charakterystyczne dla próby upchnięcia tak dużego dorobku w przestrzeni ograniczającej się do dwóch krążków. Nie ujmuje to jednak albumowi jakości - dla tych, którzy z twórczością Cave’a zetknęli się po raz pierwszy niech to będzie zachęta do dalszej eksploracji - ze szczególnym naciskiem na "The Skeleton Tree".

Marta Święcka