Ktoś musiał być pierwszy. Więc to nie tak, że pstryknięto palcami i powstał "S&M" Metalliki albo "Moment of Glory" Scorpionsów, nie wspominając już o całej tej hordzie intr z płyt metalowych, gdzie podniosły nastrój przed wejściem ciężkich gitar budowała orkiestra symfoniczna.
Kwestia sporna, kto po raz pierwszy wcisnął w ramy ciężkiego rocka klimaty muzyki klasycznej. Ktoś może krzyknie, że oczywiście Beatlesi na "Sierżancie Pieprzu", ale gdzież tam Beatlesom do hard rocka? Z automatu skreślamy więc też Pink Floyd, Mody Blues i Procol Harum. Wtedy zostaje Deep Purple i chyba rzeczywiście pierwszym tak szeroko zakrojonym mariażem klasyki z hard rockiem był "Concerto for Group and Orchestra" (1969) - Jon Lord rozpisał klasyki Purpli na orkiestrę i gitary. Z perspektywy czasu, cóż, nie powinno się oceniać pionierskich eksperymentów, bo ten był wprawdzie średnio udany, ale i w ostateczności stał się przecież praojcem "S&M". Artystyczna klapa przedsięwzięcia nie zraziła jego silnika napędowego, Jona Lorda, do dalszych formalnych eksperymentów. Zaangażował kolegów z Deep Purple i napisał nowe utwory łączące orkiestrę z hard rockowym instrumentarium. Rzecz przestała się podobać kilku muzykom i w ostatecznych nagraniach z ekipy purpurowych wzięli udział Lord, Ian Paice i Roger Glover. Całość ubogaciła The London Symphony Orchestra pod batutą Malcolma Arnolda. Płytę zatytułowaną "Gemini Suite" wydano pod nazwiskiem Jona Lorda w 1971 roku.
Spoglądając przez pryzmat tych wszystkich lat można śmiało powiedzieć, że na albumie udało się niewiele - oczywiście w kwestii symbiozy klasyki i hard rocka. W rzeczywistości muzycy rockowi grają swoje, a orkiestra swoje. Nie ma tu wyraźnej koegzystencji gatunków, czy muzycznych światów. Dobrze rozpisane partytury nie współgrają z rockiem. Istnieją jakby obok siebie. Gdy pojawiają się partie gitar, to cichnie orkiestra. Gdy gra orkiestra, to nie ma gitar.
"Gemini Suite" składa się z sześciu utworów, a w każdym z nich dominuje inny instrument rockowy. Zaczyna się od gitary sesyjnego muzyka Alberta Lee - i fakt, jego solówki są udane, przyjemnie bujają, ale na wierzch wychodzi główna wada płyty, czyli brak punktu wspólnego dla gitary i orkiestry. Następnie do akcji wchodzi pianino, na którym jazzuje oczywiście Jon Lord. Tutaj pojawiają się pewne próby zazębienia się muzycznych światów, ale ciężko mówić o jakimś spektakularnym sukcesie. Jazzowe partie Lorda są kapitalne, cała reszta to zbędny dodatek. Utwór Iana Paice'a to po prawdzie solówka perkusyjna podkolorowana orkiestrą pomiędzy poszczególnymi popisami, podobnie zresztą jak w części przeznaczonej Rogerowi Gloverowi, który równo szyje na basie, ale smyki mu zupełnie do niczego nie potrzebne. Najlepiej wypada część wokalna, gdzie zaśpiewali Yvonne Elliman i Tony Ashton - szczególnie gdy wchodzi Ashton po raz pierwszy rockowe instrumentarium rzeczywiście zgrywa się z partiami orkiestrowymi, tyle tylko, że to rzecz bardziej w stylu Moody Blues, niż rdzennego hard rocka. Album zamykają organy Lorda - utwór fusion, gdzie po raz kolejny kapitalne popisy solowe ledwo witają się z duchem klasyki, są świetne momenty, ale to chyba za mało.
"Gemini Suite" to album-eksperyment, który z perspektywy czasu udał się średnio. Nie oceniając jego pionierskiego wkładu w późniejsze, spektakularne próby łączenia hard rocka z orkiestrą symfoniczną, a wyłącznie wartość muzyczną, trzeba mówić jednak o artystycznej porażce Jona Lorda. Fakt, świetnie słucha się solowych partii poszczególnych, rockowych instrumentalistów, ale nijak ma się to do głównego zamysłu kompozytora. Myślę, że tę płytę znać trzeba ze względów czysto historycznych, ale żeby się nią ekscytować, to już raczej nie.
Grzegorz Bryk