Najpierw historyczna wizyta Baracka Obamy, a kilka dni później równie historyczny koncert The Rolling Stones. To się nazywa ocieplenie stosunków.
Ponoć niektórzy z ekipy Stonesów żartowali, że Barack Obama, który odwiedził Kubę jako pierwszy amerykański prezydent od 88 lat, powinien wystąpić w ramach koncertu jako support. W świetnym filmie "Olé Olé Olé!", prezentującym południowoamerykańską trasę zespołu i przygotowania do kubańskiego wydarzenia można było jednak zobaczyć, że po ogłoszeniu planów głowy państwa, ekipie kapeli zdecydowanie nie było do śmiechu. W końcu jednak wszystko się udało i Kuba zniosła obydwie fale nagłej inwazji zachodniego świata, które dzieliło od siebie ledwie pięć dni. Zresztą, Mick Jagger nie raz już udowodnił, że kiedy coś postanowi, zawsze dopina swego. I stało się, 25 marca 2016 roku The Rolling Stones, jako pierwsza gwiazda takiego formatu, wystąpili w Hawanie.
To nie był typowy koncert w ramach trasy, nie tylko dlatego, że był całkowicie darmowy. Nikt nie liczył publiczności, dlatego szacunki co do jej liczebności mówią o 200 do 500 tysięcy, a nawet milionie Kubańczyków. Nie było stoisk z gadżetami i koszulkami ani nawet z jedzeniem, z ulic Hawany ściągnięto jedynie kilka zardzewiałych, blaszanych toalet. Rozentuzjazmowanemu, szczęśliwemu i roztańczonemu tłumowi w niczym to nie przeszkadzało. Właśnie w takich warunkach udało się uchwycić i uwiecznić doskonały występ, czyniący z "Havana Moon" jedno z najlepszych koncertowych wydawnictw zespołu w ogóle.
Pisząc o Stonesach trudno nie otrzeć się o kilka banałów, które niezmiennie zachowują jednak aktualność. Przede wszystkim zadziwia, jaką radość ze wspólnej gry wciąż czerpią ci starsi panowie, którzy przecież na swoje twarze patrzą od 55 lat, i którzy przeżyli szereg zawirowań, problemów, kłótni i niesnasek. Glimmer Twins - Mick Jagger i Keith Richards przetrwali jednak wszystko i wydaje się, że razem czują się lepiej niż jeszcze kilka lat temu, gdy nie szczędzili sobie wypowiadanych publicznie złośliwości. Dowodzi tego "Havana Moon", ale też ostatni krążek "Blue & Lonesome".
Wygląda na to, że potrzeba gry i występów na żywo to największy nałóg, jakiego kiedykolwiek doświadczył Richards, zespołowy ekspert od uzależnień, który przez wiele lat bez hamulców jechał po bandzie. Zdyscyplinowany Jagger na takie słabości nigdy sobie nie pozwalał, ale nie trudno zauważyć, że i on bez muzyki żyć po prostu nie może. Można nawet uwierzyć albo przynajmniej spróbować uwierzyć, że wbrew temu, co mówią złe języki, to nie stan konta, ale pląsanie i zdumiewająco intensywne bieganie po scenie napędza go do życia. Pomimo 73 lat na karku frontman nie tylko pracuje jak lekkoatleta, ale nadal rewelacyjnie śpiewa. No i ta harmonijka...
Lata wspólnych doświadczeń sprawiły, że mimo maksymalnie posuniętego luzu i swoistej niedbałości zauważalnej w grze obydwu gitarzystów, całość buja, jak mało co. Oczywiście nie byłoby to możliwe bez niezawodnego Charliego Wattsa, który urodził się z metronomem w głowie oraz bohaterów drugiego - choć tylko z nazwy - planu. Gdyby Darryl Jones nie był wybornym basistą, czego dobitnie dowodzi choćby w świetnej solówce w "Miss You", nie współpracowałby ze Stonesami od prawie 25 lat. Prosto do serca trafia natomiast Sasha Allen, która swe fenomenalne warunki głosowe (budzące skojarzenia z Tiną Turner) prezentuje zwłaszcza w genialnie wykonanym w duecie z Jaggerem "Gimme Shelter".
"Gimme Shelter" to jeden z najlepszych momentów całego wydawnictwa, choć tych zdecydowanie nie brakuje. Jest bujający, rozciągnięty do ponad kwadransa "Midnight Rambler" z doskonałą partią harmonijki ustnej. Jest, oparty na bliskim Kubańczykom rytmie samby, klasyk "Sympathy for the Devil", podczas którego na ekranach wyświetlano diabelskie symbole, a Jagger niczym Pan Piekieł paradował w czerwonej pelerynie. Genialny "Paint it Black", "Brown Sugar", podczas którego rozszalała się sekcja dęta oraz kolejny z hitów "Honky Tonk Women". Klimatyczny, stworzony do sing-alongów "Out of Control", czy najbardziej znana ballada Stonesów, "Angie" zadedykowana "romantycznym Kubańczykom". Bluesowego ducha wskrzesił natomiast Keith Richards, który zaśpiewał "You Got the Silver". O "(I Can’t Get No) Satisfaction" nie trzeba już chyba nawet wspominać.
Jeden mały minus wydawnictwa dotyczy już postprodukcji. Nie rozumiem, dlaczego z setlisty koncertu w wersji DVD wyrwano pięć utworów i umieszczono je w oddzielnej sekcji bonusowej, co kiepsko wpłynęło na dramaturgię i rozkład koncertu, choćby przez rozdzielenie dwóch zaśpiewanych po sobie przez Richardsa utworów (poza "You Got the Silver", także "Before They Make Me Run"). Na szczęście, wersja CD już takich przedziwnych ingerencji nie zawiera. Nie zmienia to faktu, że "Havana Moon" prezentuje Stonesów we wspaniałej formie. Historyczne znaczenie koncertu jest tu tylko dodatkowym smaczkiem.
Szymon Kubicki