11 Short Stories Of Pain & Glory
Gatunek: Rock i punk
Po dość długiej ciszy bostońscy Irlandczycy powracają z nowym albumem. Nie jednym, a dwoma, z czego "11 Short Stories Of Pain & Glory" to tylko preludium do zapowiadanego na jesień dłuższego i znacznie żywszego dzieła.
Zresztą, mam nadzieję, że tak jest, bo następca "Signed and Sealed in Blood" ma naprawdę mało odpowiednio energetycznych momentów. Co za tym idzie, Dropkick z początkiem 2017 r. rozczarowuje, nie poprawia humoru i bawi się w sentymenty, co może i miałoby sens, gdyby było odpowiednio dawkowane.
Mało tego, najfajniejsze momenty płyty to te, kiedy panowie cytują Casha ("Blood") i dokładają do pieca z typową dla siebie punkową zadziornością. Niestety owych fragmentów jest raptem kilka, a reszta to niemal folkowe wypociny kolesi, którzy zdają się dobiegać do pięćdziesiątki. Wiem, że z wiekiem szuka się innych form wyrazu, a bunt można wyrażać na wiele różnych sposobów, ale od załogi pokroju Dropkick Murphys oczekuję nie tyle wściekłości, utworów nośnych jak szanty czy feelingu, co po prostu odpowiedniego poziomu wykonawczego. Ten aspekt niestety kuleje i nie daje absolutnie żadnej nadziei na to, aby następca "11 Short Stories of Pain & Glory" miał być lepszy.
Najbardziej newralgiczny element krążka to brzmienie. Nudne, bez pulsu, dynamiki i niefortunnie, doskonale pasujące do leniwej atmosfery lwiej części utworów. W obecnym kształcie Dropkick Murphys są zespołem niemal komercyjnym, gotowym do puszczania w radiu. Jasne, w pewnym sensie każdemu zależy na osiągnięciu statusu "gwiazdy" i bycia "wszędzie gdzie się da", nawet za cenę scenowego ostracyzmu, tylko po co? W swojej niszy przez długie lata byli numerem jeden, poza tym legendy, bo za taką uważam ten wieloosobowy kombinat z Bostonu, powinny dawać przykład innym. A tu wspominki o tym jak byliśmy młodzi, odważni i gotowi do zawojowania świata. To ostatnie się udało, ale zamiast wspominać zespół powinien pokazać, że ma werwę i pomysły na to, aby porozstawiać po kątach.
Spośród całej jedenastki aż jedna piosenka (!) zasługuje na uznanie. Bynajmniej nie ze względu na tytuł "Until The Next Time", co być może miałaby prorocze podłoże. To, co urzeka w tych niecałych czterech minutach to dojrzałość, lekkość i dziwny, kiczowaty klimat. Wolę taki miejski storytelling w przaśnej oprawie niż brzydko mówiąc, smuty. Zatem podsumowując: zawiodłem się. Tyle.
Grzegorz Pindor