Kodama. Natura kontra kultura. Albo brak kultury. Natura kontra pieniądz, człowiek, korporacje.
Wystarczy zajrzeć do Wikipedii lub dowolnego wywiadu udzielonego w ostatnim czasie przez lidera formacji, Neige, by dowiedzieć się, że kodama w kulturze japońskiej to leśne duchy zamieszkujące stare drzewa. Duchy chroniące drzewa przed ludźmi, potrafiące wymierzyć karę tym, którzy chcą je skrzywdzić. Natura kontra kultura. Temat, który studentom etnologii śni się po nocach. Jak to w ludowych podaniach najczęściej bywa, człowiek ponosi zasłużoną karę za swe winy. Natura zwycięża. Ten nieco naiwny koncept podejmują Francuzi na swoim najnowszym, piątym w dyskografii, albumie. Duet zabiera nas do kraju kwitnącej wiśni.
Patrzę za okno, widzę czarne ptaszyska, które poderwały się z okolicznych dachów. Cała chmara. I kiedy spoglądam na te czarne punkty kołujące na tle zachmurzonego nieba dociera do mnie, że tegoroczna propozycja Alcest doskonale komponuje się z tym obrazem. Jest w nim coś smutnego i pięknego zarazem. Są tu też dźwięki, które pasowałyby do spaceru leśną ścieżką w pogodny wieczór. Natura w historiach o kodamie jest przeciwstawiona człowiekowi. Te dwa światy istnieją obok siebie, czasem się przenikają tworząc konflikt. Alcest podobnie operuje ciepłymi i zimnymi barwami, jednak tu konfliktu nie ma. Zespół płynnie zmienia nastroje, przechodzi od spokojnych partii do dźwiękowej burzy.
Muzycy umiejętnie prowadzą nas przez wykreowany przez siebie świat. Numery są długie, ale w ogóle się tego nie czuje. Pozwalają by umysł udał się na wędrówkę, by słuchacz się w nich zatopił. Zwyczajnie wsysają. Ułatwia to linearna, otwarta struktura kawałków. Niby nic nowego, zwłaszcza jeśli idzie o twórczość tego zespołu. Jest jednak dość zauważalna różnica w stosunku do wcześniejszych wydawnictw. Do tej pory Alcest nagrywał bardzo zwiewne numery, eteryczne, delikatne czasem dociążając brzmienie. Tym razem postawili na bardziej wyraziste kontury, wpuścili nieco mroku do swojej - jak dotąd - bardzo naiwnej i niewinnej muzyki. Nie ma powrotu do wczesnych lat i quasi blackowych partii, duet ciąży bardziej w kierunku post-metalu. Wciąż bazę stanowi shoegaze wymieszany z post-rockiem, tym razem z domieszką metalu. Choć dominują czyste wokale, pojawia się też wrzask. Wraz ze ścianą gitar, która wyrasta tu i ówdzie "Kodama" przywodzi na myśl japońskie Envy. Podobny ładunek emocjonalny, może nieco mniejsza intensywność brzmieniowa, ale ten sam smutek.
Trzeba przyznać, że mimo większego skontrastowania w skali całej płyty, jak i poszczególnych tytułów, Alcest nie zrezygnował ze specyficznego transu w swojej muzyce. Większe urozmaicenie utworów i dociążenie brzmienia nie wpłynęło na ten kluczowy element ich muzycznej układanki. Wciąż potrafią zaczarować słuchacza. Co tu dużo mówić, świetnie się tego słucha.
"Kodama" to w moim odczuciu najlepszy album tej załogi. Słychać świadomych muzyków, którzy udoskonalili swój warsztat. Udało im się zachować swój niepodrabialny styl i nagrali dopracowany, umiejętnie skontrastowany, urozmaicony i zwyczajnie ciekawszy krążek od swoich poprzedników. Cieszy mnie, że Alcest są odporni na mody, ale jednocześnie nie stoją w miejscu. Słychać i czuć, że to, co robią to w stu procentach oni. Przekłada się to na przemyślane, niewymuszone, klimatyczne numery. W tym gatunku, czego można chcieć więcej?
Sebastian Urbańczyk