Love De Vice

Pills

Gatunek: Rock i punk

Pozostałe recenzje wykonawcy Love De Vice
Recenzje
2016-12-30
Love De Vice - Pills Love De Vice - Pills
Nasza ocena:
9 /10

Kapela Love De Vice istnieje już prawie dekadę, ale jej kariera dotąd nie nabrała wyraźnego rozpędu. Ma szansę zmienić to album "Pills".

Przed tą premierą zespół miał na koncie dwa nieźle przyjęte albumy studyjne: "Dreamland" z 2009 roku i "Numaterial" z 2010 roku, aczkolwiek łatwo o wrażenie, że coś się w Love De Vice na początku drugiej dekady XXI wieku zaczęło psuć. Może to tylko wrażenie? W końcu kapela zdołała w 2012 roku wypuścić na rynek wydawnictwo DVD, ale jej skład uległ pewnym przekształceniom. Z zespołu odszedł jego współzałożyciel, gitarzysta Robert Wieczorek, ostatecznie ze składem pożegnał się także znany z pierwszego albumu Riverside Jacek Mielnicki. Długo też trzeba było czekać na kolejny album, który nakładem wydawnictwa Fonografika ujrzał światło dzienne po sześciu latach od ostatniego longplaya. Krążek został zatytułowany "Pills".

Materiał zawiera jedenaście utworów, w których oprócz regularnego składu Love De Vice można usłyszeć także Fair Play Quartet oraz Katarzynę Granecką w kompozycji tytułowej i "Hell On Earth". Na krążku wystąpiło także kilku innych muzyków dodatkowo urozmaicających dzieło. Niemniej przede wszystkim, pomijając już te encyklopedyczne drobiazgi, trzeba głośno powiedzieć, że oto po długiej przerwie Love De Vice wraca z naprawdę porządnym materiałem. Nie przypominam sobie, aby "Dreamland" i "Numaterial" wywarły na mnie takie wrażenie, jak ma to miejsce w przypadku "Pills". Coś mi się wydaje, że może to być przełomowy album w dyskografii kapeli. Krążek jest bowiem wszechstronny, niezwykle klimatyczny, oferujący sporo mroku, ale też i magicznych, niezapomnianych zagrywek. To płyta, na której stempel przybijają wyborny wokal Pawła Graneckiego oraz kapitalna produkcja.

"Pills" otwiera hardrockowa kompozycja "No Escape". Kapela opiera się tutaj na przybrudzonych gitarowych riffach, aktywnej perkusji i wokalu zbudowanym na fajnym pogłosowym efekcie. Z miejsca można wpaść tu w przyjemną konsternację. Oczywiście pod warunkiem znajomości poprzednich nagrań Love De Vice - w innym przypadku słuchacz otrzyma ostry rockowy numer dobrze zapowiadającej się kapeli. Tak oto dystans, jaki pokonali muzycy zespołu po zmierzeniu się z "No Escape" wydaje się wręcz maratoński. Już od tego momentu można uświadomić sobie, że Love De Vice przeszło zmianę stylu. To świadomość, połączona z zestawem fantastycznych odczuć, będzie pogłębiała się w dalszej części płyty. Jak wskazuje nazwa drugiego utworu, "Ritual", kapela sięga po nieomal pomysły ludowe. W tle prowadzonych jakby w spowolnionym tempie smyczków wyłania się tubylcze nawoływanie Pawła Graneckiego, który uruchamia serię niebanalnych wypuszczeń instrumentalistów. Oto Love De Vice w 2016 roku. Oto siła art rocka i jego ostrzejszych kombinacji.

Zdążyłem już wspomnieć, że "Pills" to album wszechstronny. W istocie trzeci utwór, "Best Of Worlds", odzwierciedla kolejną formę muzycznej ekspresji grupy. Mamy tu do czynienia z niespokojną i mroczną balladą, wypełnioną efektami, partiami klawiszowymi i zestawem smyczków, prowadzoną w oparciu o piękne, intrygująco niepewne frazy. Kolejne pytania wokalisty stanowią tu kolejne ukłucia duszy słuchaczy. To najlepsza z lirycznych kompozycji Love De Vice. Gitary Andrzeja Archanowicza i Pawła Graneckiego, a także perkusja Tomasza Kudelskiego podkręcają poziom już w kolejnym utworze, "Afraid" balansującym pomiędzy subtelną i ostrą odmianą rocka. To kolejny zręczny przykład nowych (wreszcie odkrytych?) możliwości formacji. Ponownie zaskakuje - jakby mogło być inaczej? - kompozycja tytułowa, co jest oczywiście rezultatem obecności Katarzyny Graneckiej. Utwór w całości przez nią zaśpiewany w otoczeniu dość groteskowej muzyki przywołuje skojarzenia z angielskim art rockiem, choć jego siarczysty tekst stanowi kontrast do tego porównania. To kolejna mocna pigułka w tej podróży, co się "Pills" nazywa.

Katarzyna Granecka śpiewa też w kolejnym utworze, "Hell On Earth", w którym Love De Vice nawiązuje do swoich poprzednich nagrań, na czym cały album nieco traci. Wydaje mi się, że kapela powinna konsekwentnie trzymać się takich niebanalności, jak w "Ritual", mroku "Best Of Worlds" albo ostrych zjazdów w stylu "No Escape". Tymczasem "Hell On Earth" wydaje się zbyt miękki i za bardzo nośny w porównaniu z resztą materiału. Drobiazg. Wszystko wraca do normy, czyli wymyka się spod schematycznej kontroli, w kolejnym "Wild Ride". Muzycy znowu wprowadzają tu fajne pogłosowe efekty, poruszają się jakby w tunelu, a na gitarach słychać przyjemne improwizacje i kilka przypalonych strun. Yeah! Hard rock podany w odpowiednich proporcjach z innymi około-gatunkowymi patentami to jeden z największych atutów kapeli. Love De Vice mocno prezentuje się także w eksperymentach, jak w przypadku "Nobody Owns Me", dziwacznego, poszarpanego, na swój sposób cyrkowego utworu, wprowadzającego zamieszanie w percepcji, niczym karuzela na spowolnionych obrotach.

Na "Pills" znalazło się także miejsce na utwory, które mógłby zaśpiewać Nick Cave. Chodzi o opatrzony krótkim, acz wpadającym w ucho tekstem "Pictures From The Past", który stanowi jeszcze jedną formę szerokich możliwości zespołu. Zwracam tu uwagę nie tylko na ścieżki wokalne, ale też na psychodeliczne wypuszczenia instrumentalistów i totalnie nieschematyczne wykończenia poszczególnych partii kompozycji... totalny odjazd, totalny! To nie ma absolutnie nic wspólnego z poprzednimi nagraniami Love De Vice. Ileż w tym finezji, niekontrolowanego szaleństwa, fenomenalnych improwizacji. Wow! To trzeba usłyszeć! W mocnym finale albumu, w trwającym prawie osiem minunt "Winter Of Soul" kapela przypomina jeszcze o swoich progresywnych sympatiach. To kolejna zmiana klimatu, tak jakby Love De Vice chcieli słuchaczom pokazać, że są kuglarzami rocka. To jednak zmiana, która na dystansie rocka i metalu progresywnego stanowi swego rodzaju katharsis. Trudno powiedzieć czy muzycy powinni skupić się tylko na progresji - raczej nie, jeśli oferują takie killery, jak "Ritual", "Best Of Worlds" czy "Pictures From The Past" - niemniej ich podejście do tego gatunku stanowi przykład najwyższej dbałości o jego kondycję.

Dodatkiem do podstawowej tracklisty albumu jest kompozycja tytułowa w drugiej odsłonie. Teoretycznie jest to trzeci bonus na "Pills", ale dla mnie "Pictures From The Past" i "Winter Of Soul" są integralnymi częściami materiału, trudno je więc nazwać bonusami. Tak oto po progresywnym szaleństwie "Winter Of Soul" następuje "Pills No. 2". Tym razem nie ma smyczków, są za to dźwięki akustyczne, a utwór został zaśpiewany przez Pawła Graneckiego, brata Katarzyny, jak zdążyłem wreszcie doczytać. Piękny to duet, pięknie się uzupełnia. Piękny jest także powrót muzyków Love De Vice do świata żywych. W życiu nie spodziewałbym się, że ten zespół jest mnie jeszcze czymś w stanie zaskoczyć. Kapela, którą poznawałem na fali eksplozji polskich twórców rocka progresywnego nagle zarejestrowała jeden z najlepszych albumów tego roku. Love De Vice to dziś twórcy szalenie zaskakujący, przypominający światu, że w muzyce wszystko jest możliwe. Nawet tak spektakularne powroty.

W sumie więc uważam, że "Pills" to... album na miarę wielkiego debiutu. Można się tu wszak poczuć, jak przy największych polskich debiutach ostatnich lat, vide Riverside, Lebowski, Nook czy też Terminal. Tylko w przypadku tej pierwszej kapeli kariera potoczyła się pomyślne. Tymczasem Love De Vice dziś odradza się niczym feniks z popiołów. Debiutuje tym albumem, którym zespół powinien zadebiutować przed siedmioma laty. Na zmiany nigdy nie jest za późno. Moim zdaniem formacja właśnie trafiła w swój moment, a o "Pills" powinno być głośno na wszystkich szerokościach kraju, a może i świata. Znakomity album.

Konrad Sebastian Morawski