Burzliwie kształtuje się kariera angielskiej formacji Frost*, ale być może jej problemy wreszcie dobiegły końca.
Frost* od 2004 roku dwukrotnie przechodził w stan zawieszenia, a trójka spośród piątki esencjonalnych członków kapeli, czyli John Jowitt, Andy Edwards i John Boyes, znajduje się dziś poza jej składem. Na prog rockowym posterunku trwają jednak Jem Godfrey i John Mitchell, a obecny skład zespołu uzupełniają Nathan King i Craig Blundell. Właśnie ta ekipa zarejestrowała trzeci duży album zatytułowany "Falling Satellites". To zatem niewiarygodne, że Frost* wciąż nagrywa, szczególnie biorąc pod uwagę wypowiedzi Jema Godfreya, który jeszcze kilka lat temu nie widział szans reaktywacji zespołu. Stało się inaczej, za co trzeba dziękować losowi, bo "Falling Satellites" to dzieło utrzymane na świetnym poziomie.
Warto przypomnieć, że premierę krążka poprzedziło w 2013 roku dość trudno dostępne wydawnictwo "The Rockfield Files", a muzycy Frost* na przestrzeni ostatnich lat zagrali też trochę koncertów. W sumie więc wbrew obawom kapela trzyma się nieźle, płynnie wpisując się do czołówki angielskiego nowego rocka progresywnego, czerpiącego nieco z elektroniki i innych patentów. "Falling Satellites" powinien być zatem pozycją obowiązkową dla fanów Areny, IQ, It Bites czy Pendragon, ewentualnie też Lonely Robot i generalnie wszystkiego, co dotykał John Mitchell, a to stanowi najlepszą rekomendację albumu. Wszak nowy rock progresywny grany przez wymienionych artystów znajduje się w znakomitej kondycji. Nie zawsze jest doceniany, ten gatunek chyba nie lubi rozgłosu, ale jego fani nie powinni przegapić kolejnego świetnego przedstawiciela, czyli Frost* i jego najnowszej płyty.
Krążek zawiera jedenaście utworów, choć sześć ostatnich składa się na rozbudowaną suitę pt. "Sunlight", a rozszerzoną edycja wzbogacono o dwie dodatkowe kompozycje ("Lantern" i "British Wintertime"). Już od pierwszych minut, od majestatycznego wstępu pod postacią "First Day", muzyka Frost* zachwyca potężnym brzmieniem, aby zarazem intrygować i wprowadzać w stan pasjonującej tajemnicy. Reprezentatywną skalę swoich możliwości i obecnej kondycji, kapela prezentuje już na w dynamicznym "Numbers". To kompozycja w sam raz, aby zorientować się, że formacji nie przeszkodziły burzliwe zmiany i długi czas braku aktywności studyjnej. Utwór brzmi soczyście, charakteryzuje się świetnymi, spójnymi zagrywkami instrumentalnymi, właściwymi zespołowi patentami elektronicznymi, a także ciepłymi, nieco oldschoolowymi wokalami. To Frost* o dużej sile rażenia. Frost* świadomy swojej tożsamości. Sięganie w tak odważny sposób po elektronikę, w jaki robi to zespół Jema Godfreya i Johna Mitchella, od razu przywołuje skojarzenie z tymi muzykami i ich rodowodem muzycznym. Ma to miejsce również w kompozycji "Towerblock", niemalże rozszarpanej przez industrialne (!) zadziory, brzeszczoty i efekty. Wow! Ta pozorna ballada, chowająca się w dużej mierze za mgłą, w pewnym momencie może wywołać uzasadnione skojarzenia z Nine Inch Nails. Nawet wokale zostały tu mocno stępione. To świadczy o wyjątkowości "Falling Satellites".
Do tej aury łączącej prog rocka z elektroniką trzeba dołożyć serię naprawdę dobrych zagrywek instrumentalnych. Gitary Godfreya i Mitchella brzmi bardzo przekonująco, drapieżnie lub subtelnie, w zależności od proponowanego klimatu kompozycji. Czasem mamy też do czynienia z kombinacją, tak jak w utworze "Signs" (fantastyczny groove n' gitarowy wypełniacz!), będącym wybitnym przykładem stylu Mitchela i wcześniej wymienionych zespołów. Jeśli ktoś lubi brzmienie nowego rocka progresywnego z Wysp Brytyjskich, to w "Falling Satellites" powinien się zakochać. Pierwszą część krążka kończy "Lights Out" o romantycznej aurze, pięknych fragmentach instrumentów klawiszowych i subtelnych wokalach z gościnnym udziałem Tori Beaumont. Ta kompozycja dowodzi nie tylko wręcz sensualnego podejścia Frost* do muzyki, ale też dużej wszechstronności płyty, która już po pięciu utworach i dwudziestu dwóch minutach muzyki, zaprezentowała się jako dalece fascynująca, wielobarwna, oryginalna, a nade wszystko mająca absolutnie doskonałe brzmienie. Najwyraźniej ta długa przerwa wpłynęła niczym katharsis na wyobrażenie o Frost*, a może tyle właśnie trzeba było czasu, aby zespół stał się wielki?
Na "Falling Satellites" muzycy Frost* są wielcy. To nie ulega wątpliwości. Stempel przybija na tym trwająca trzydzieści dwie minuty suita "Sunlight". Jej sześć kolejnych części tworzy emocjonującą konstelację prog rockowych zagrywek i elektronicznych efektów. Jem Godfrey, John Mitchell, Nathan King i Craig Blundell grają tu jak natchnieni, raz to przenosząc ciężar na rockowe improwizacje, raz to asystując elektronicznemu wirowi dźwięków, jak w pierwszej części suity "Heartstrings". Tymczasem w jej drugiej części, "Closer To The Sun", stężenie wielkości przekracza dozwolone limity. W utworze pojawia się sam Joe Satriani. Pojawia się z przytupem, inaczej niż kolejne części suity, które zmieniają się niepostrzeżenie nie tylko w sensie przejść pomiędzy nimi, ale również w sensie ich klimatu. Akurat w przypadku "Closer To The Sun" mamy do czynienia z aranżacją klubową (!), co raz jeszcze dowodzi wszechstronności Frost* i "Falling Satellites". A gdzie jest Joe? Gitarzysta zaczyna czarować w okolicach trzeciej minuty tej w zasadzie instrumentalnej kompozycji, pozostając z nią przez trzy kolejne minuty. Gdy po obecności Satrianiego opada kurz, Frost* powraca do klasycznego rocka progresywnego w utworze "The Raging Against The Dying Of The Light Blues", trzeciej części suity, a zarazem najdłuższej kompozycji na albumie, zawierającej gitarowe wypuszczenia w stylu Joe Bonamassy, które mogą uzasadniać tytuł numeru, choć elektroniczne inklinacje zespołu trochę temu uzasadnieniu przeczą.
W suicie "Sunlight" znalazł się także utwór budzący skojarzenia z drugą w secie kompozycją "Numbers". Chodzi o bardzo energetyczny "Nice Day For It...", może mniej oryginalny na przestrzeni całego albumu, choć w jego przypadku uwagę zwracają piękne, nieco histeryczne partie klawiszowe Godfreya, a także kosmiczna solówka gitarowa w końcowych partiach kompozycji. W drodze do finiszu "Falling Satellites" znajduje się jeszcze przestrzenny "Hypoventilate", brzmiący niemalże jak z "Odysei Kosmicznej" Stanleya Kubricka lub "Interstellar" Christophera Nolana. W istocie trzecie dzieło Frost* sporo czerpie z przestrzeni kosmicznej, eksploruje niezbadane światy, celebruje obecność układu pozaziemskiego. Astralny, czy też kosmiczny klimat brzmienia płyty unaocznia się niemalże na każdym kroku. To bez wątpienia wpływ zwłaszcza Johna Mitchela, który zainteresowanie tymi sprawami wyraził choćby na swoim albumie "Please Come Home" Lonely Robot. Krążek kończy numer "Last Day", domykając dzieło w logiczną klamrę trochę na zasadzie napisów końcowych. Outro to bowiem stłumione instrumenty klawiszowe oraz subtelne partie wokalne, pozbawione energii czy żywiołu, jak to było na przestrzeni całego albumu, ale odpowiednio wyważone, studzące wielkie emocje, jakie dostarczył Frost* w 2016 roku.
Sądzę zatem, że pomiędzy pierwszym a ostatnim dniem na "Falling Satellites" wydarzyło się wiele, może nawet więcej, niż w całej karierze Frost*. Chodzi mi o to, że kapela nie nagrała dotąd albumu o takiej sile rażenia, krążka znakomicie brzmiącego, eksplorującego niezbadane rejony muzyki, utrzymanego w absorbującym uwagę klimacie oraz doniosłego w swej naturze. Nie opuszcza mnie wrażenie, że to John Mitchell jest tutaj największym bohaterem i mastermindem całego klimatu, choć w żadnej mierze nie chcę umniejszać zasług Jema Godfreya, a także Nathana Kinga i Craiga Blundella, którzy jako Frost* zarejestrowali najważniejszy album w swoim dorobku. Nigdy nie przypuszczałbym, że ten zespół jeszcze mnie czymś zaskoczy... że w ogóle będę miał możliwość usłyszeć kolejny album studyjny firmowany tą nazwą. Wow! Jestem pod dużym wrażeniem. Przyszło niemal doskonałe, skończyło się burzliwe.
Konrad Sebastian Morawski