Placebo

A Place For Us To Dream

Gatunek: Rock i punk

Pozostałe recenzje wykonawcy Placebo
Recenzje
2016-12-13
Placebo - A Place For Us To Dream Placebo - A Place For Us To Dream
Nasza ocena:
7 /10

See you at the bitter end… jeśli ten album miałby oznaczać dla Placebo koniec, miałby on raczej słodko - gorzki smak. Miejscami nie do przełknięcia, w innych znów rozkosznie pieszczący zmysły…

Po tej uczcie odchodzimy od stołu z lekkim niezaspokojeniem i nadzieją, że Brian & Co nie powiedzieli jeszcze ostatniego słowa i kiedyś powrócą… w stylu, który sprawi, że i my będziemy chcieli wrócić do słuchania ich muzyki.

Czy należy oczekiwać, że artysta nie zmieni się w ciągu 20 lat swojej pracy? A może to od samych siebie powinniśmy wymagać większej otwartości umysłu? Niestety nie w tym przypadku - nie mamy tu bowiem do czynienia z ewolucją, w której ciężko się odnaleźć. Placebo nie poszło naprzód, a zabłądziło. Wierny fan jest w stanie wiele znieść, jednak w ostatnich latach poczynania panów z Placebo mocno nadwyrężyły przywiązanie, jakie trzymało przy nich najbardziej oddanych odbiorców. Materiał wydany z okazji 20-lecia istnienia zespołu przypomina i o tym, ale pomaga również wydobyć z mroków niepamięci to, co kiedyś było w tej muzyce tak porywające.

Zacznijmy jednak od szaty graficznej, która poraża… bylejakością. Oczekiwania względem albumu jubileuszowego zawsze są szczególne, ale opakowanie zasługiwałoby na taką samą ocenę, gdyby zawierało nowy materiał. Dostajemy do rąk książeczkę ze zdjęciami, które mają rzekomo ilustrować te dwie dekady na scenie - a zostały naprawdę słabo wyselekcjonowane. Placebo to Molko - silna, wyrazista osobowość, której tu kompletnie nie widać. Poza hołdem złożonym muzyce oddzielne miejsce powinno być tu poświęcone wizerunkowi Briana - jako ważnemu dla artysty środkowi wyrazu - oraz jego ewolucji. Plus za ujęcia z Bowie’m, reszcie dziękujemy.

Obecny Molko nie szokuje już tak, jak kiedyś. Ale czy w ogóle powinien? 20 lat temu kontrowersje budziło to, obok czego dzisiaj przechodzimy już niemal obojętnie. Dawne nośniki uwagi, jakimi Molko zwykł się posługiwać dziś nie zrobiłyby żadnego wrażenia. A nawet gdyby wymyślił nowe - czemu właściwie miałoby to służyć? Dobra muzyka broni się sama, złej nie pomoże żaden dodatkowy szum, bo szybko wyjdzie na jaw, że tam, gdzie powinna być jakość jest pustka. Dlatego nie warto oceniać Molko przez pryzmat jego "zubożałego" obecnie wyglądu. Kreowanie w mediach androgenicznej postaci co prawda pokrywało się w czasie z tworzeniem przez Placebo dobrej muzyki, ale przecież nie jej brak jest przyczyną tego, co dzieje się z tą twórczością od kilku ładnych lat.

Jedno zawsze pozostaje niezmienne. Można nie lubić Molko, ale poza dokonaniami muzycznymi zasługuje on na uznanie za coś, co - o zgrozo - nadal niektórym ludziom ciężko jest przyswoić. W jego kompozycjach - podobnie jak w życiu osobistym - miłość i towarzyszące im emocje nie mają płci. Nie ma znaczenia, kogo darzymy uczuciem, jeśli jest ono prawdziwe - nie ma mężczyzny, ani kobiety - jest człowiek. Molko dodatkowo serwuje nam swoją intymność zamarynowaną w nietypowej mieszance - bezpruderyjność jest tu na zmianę podbijania subtelnością i arogancją, która jednych przyciąga z równą siłą, z jaką innych odpycha.

Które utwory złożyły się zatem na "A Place For Us To Dream"? "Pure Morning" weszło jako intro - dla mnie to nieco wtórny pomysł. Tutaj lepiej wypadłoby "Bulletproof Cupid", którym panowie zaczęli świetny występ na Torwarze w 2003 roku. "Every You, Every Me" pewnie dla wielu jest wyborem oczywistym - zgodzę się z tym pod warunkiem wyrwania go z kontekstu tego idiotycznego filmu, do którego dawno temu został przypisany. Odświeżone "36 Degrees" jest jak refleksja nad przeszłością, klimatem nawiązuje do "Sleeping With Ghosts".

Niemałym zaskoczeniem jest "Breathe Underwater" w nowej aranżacji. Oryginał przypomina te artystyczne kreacje, o których zwykło się mówić, że autor bardzo chciał, ale mu nie wyszło. Ale ten autor pochylił się nad swoim wątpliwej urody dziełem raz jeszcze i nadał mu całkiem inny kształt. Mamy więc balladę ze zgrabnym melodyjnym tłem, nie wymagającą jednak rozkładania na czynniki pierwsze, bo temat ten sam, co zawsze - "samotny, udręczony, czego nie ruszę to porażka" ja. Siłą rozpędu "dobra zmiana" dotknęła również "Soulmates Never Die" - sztandarową kompozycję z płyty "Sleeping With Ghosts". Tyle, że w efekcie mamy nie nową odsłonę, a maskę i pan Molko z pewnością powinien dostać za nią po łapkach. Melodia i słowa powinny być spójne i uzupełniać się nawzajem - tutaj można odnieść wrażenie, że jedno walczy z drugim o uwagę słuchacza dodatkowo próbując opowiedzieć dwie różne historie. Oberwało się też kawałkowi "I Know"- ale zaaranżowany na nowo o dziwo okazał się być całkiem przyswajalny. Refren co prawda jest trochę przerysowany, ale całość ogólnie znośna.

"Without You I’m Nothing" obowiązkowo z udziałem Davida Bowie - utwór, który w obliczu jego śmierci nabrał całkiem nowego znaczenia i budzi tęsknotę za czymś więcej, niż zwykle. Jego odejście osierociło nas wszystkich i ta kompozycja boleśnie o tym przypomina. Duet w "Broken Promise"… osoba Michaela Stipe’a poszerza obszar percepcji słuchacza na tyle, że nawet tak przeciętny kawałek nabiera wartości. "Protect Me From What I Want" w wersji francuskiej, która przywołuje wspomnienie niegdyś wzbudzającego kontrowersje wideoklipu. Trochę drażniącego, bo zbyt dosłownego i zalatującego tandetą. O wiele bardziej poruszają niedopowiedzenia, budowanie historii w oparciu o wieloznaczne obrazy, które zmuszają wyobraźnię do pracy. A tutaj mamy wyprane z estetyki domowe porno dla amatorów miłości własnej. I nie byłoby to problem przy odsłuchiwaniu płyty gdyby nie fakt, że klip raz obejrzany wyświetla się potem w głowie samoistnie przy dźwiękach muzyki.

Cover w postaci "Running Up That Hill" nagrany wcześniej przez Kate Bush. Z oczywistych względów wybór słuszny - jak mało które muzyczne zapożyczenie to pasuje estetycznie do Placebo, a i wokal Molko świetnie się w nim odnalazł.  Po chwili nasuwa się jednak pytanie: a gdzie się podziało "Where Is My Mind" (Pixies)? Gdzie "20th Century Boy" (T. Rex), które kiedyś tak uroczo wzbogaciło soundtrack do "Velvet Goldmine"? Poza ciekawymi coverami brakuje też "Allergic" i "Exit Wounds", które z pewnością podniosłyby wartość całego albumu, gdyby wstawiono je w miejsce choćby "Jesus’ Son" i "Loud Like Love". Nie zabrakło za to (niestety) "B3", "Ashtray Heart", "Too Many Friends", "Because I Want You Too". Z drugiej strony na osłodę dostajemy "Come Home", nieśmiertelne "Nancy Boy" i "Black - Eyed", "Slave To The Wage", "Meds", "Taste In Men", czy wreszcie hymn ku czci pewnego specyfiku - "Special K".

Podsumowując - można byłoby chcieć więcej, ale ten album jest dokładnie taki, jak ostatnie 20 lat działalności zespołu - wypełniony zarówno utworami, które na zawsze zapadają w pamięć, jak i takimi, na których słuchanie zwyczajnie szkoda czasu. Czy należy zatem pogodzić się z myślą, że dawne Placebo już nie wróci? Trudno powiedzieć. W przeszłości zespół powołał jednak do życia wiele cudownie depresyjnych kompozycji, którymi każdy szanujący się masochista nadal może do woli biczować się w zaciszu własnego domu - co również czasem zamierzam czynić. Emocje z nimi związane mimo upływu czasu pozostają żywe, więc warto je pielęgnować dokarmiając od czasu do czasu wspomnieniami.

Marta Święcka