Mindsedge to niemłoda kapela. Sędziwy dziesięciolatek. Na przestrzeni tej dekady nagrała dwie płyty, trudno jest więc pisać o "Shades" w oderwaniu od debiutu z 2012 roku - "Theta".
Tym bardziej, że o "Theta" warto pamiętać i mówić. To świetna, atmosferyczna płyta z całą gamą kapitalnych pomysłów, będących zresztą niezłą odskocznią od klasycznego, instrumentalnego post-rocka, który w większej części twórczości grają Mindsedge. Sprawdził się tam eksperyment z ambientem i niezwykle udana gra klimatem. "Theta" koloryt ma iście kosmiczny, nadawałby się jako tło dźwiękowe do wszystkich tych neurotycznych i dusznych opowieści z dreszczykiem o bogach spoza przestrzeni i czasu imć Lovecrafta. Muzyka pełna koszmarów - można by powiedzieć spoglądając przy okazji na dziwaczną okładkę prezentującą 'niewiadomoco', ale ponownie jakby składającą pokłon w stronę groteskowych wyobrażeń Samotnika z Providence.
Po czterech latach trio powróciło z "Shades". Na artworku, w pustynnych pejzażach, płonące drzewo wyrwane z korzeniami. Gdyby się tak bliżej przyjrzeć, to te same korzenie były na okładce "Theta" - tylko, że prezentowane pod ziemią, w ciemności i przybliżeniu. Słuchając pierwszej części albumu właśnie tak się trochę czułem, jakby ktoś Mindsedge wyrwał ze swojego naturalnego środowiska. Fakt, Red Yeti Studio poprawili podziemne brzmienie kapeli, nie ulega to wątpliwości, że płyta technicznie brzmi o wiele lepiej niż poprzedniczka. Niekoniecznie jednak jest lepiej muzycznie, a przynajmniej przez początek płyty ciężko mi było przebrnąć, bo w istocie niewiele tam rzeczy ciekawych. Może to również pokłosie tego, że brakowało mi w tej muzyce eksperymentu i koszmaru, a przede wszystkim atmosfery grozy "Thety" sprawiającej, że na post-rockowym poletku było to coś nowego i fajnego.
Drugi krążek Mindsedge jest dużo jaśniejszy, pogodniejszy. Brzmienie zdecydowanie pojaśniało, a klimat stał się bardziej eteryczny, błękitny. Otwierające album "Tesla", "Unmeisen" i "Snowstorm" to utwory bez przeszłości, poprawne formalnie, ale w post-rocku jest obecnie tak wiele rzeczy dobrych, że nie ma już miejsca na średniaczki, tymczasem pierwszy kwadrans "Shades" niczym nie przykuwa uwagi, szybko staje się tłem. Brakuje mi jakiegoś wyraźnego pomysłu w kompozycjach.
A szkoda, bo gdy wreszcie pojawiają się rzeczy godne, to można je przegapić. Szczególnie, że od "Sunrise" robi się doprawdy przednio. Co prawda Mindsedge wciąż unikają koszmaru, a dryfują raczej w stronę Słońca niż otchłani czarnej dziury. "Pathways" to jedna z niespodzianek, bo szajkę tych trzech instrumentalistów nawiedza wokaliza, poza tym druga część utworu wreszcie wkracza w neurotyczne stany znane z poprzedniczki, przy okazji przypominając, że Mindsedge potrafią zagrać ciężko. Te mocniej przesterowane riffy to zresztą tylko wprowadzenie w "Shapeshifter", gdzie wreszcie pokazują się połamane progresywne rytmy, szczypta muzycznej ekstrawagancji i kosmicznych eksperymentów - bas gra świetnie! "Vipassana" to kolejny kapitalny numer z dobrą perkusją i przestrzenną gitarą. Całość wieńczy najlepszy, tytułowy numer - szok i ewenement dla instrumentalnego do tej pory zespołu, bo przecudnie zaśpiewała w nim Małgorzata Pawłowska, której wokal pięknie zaprzyjaźnia się z syntezatorowym tłem. Tu należy przyklasnąć Mindsedge, bo jeśli kapela wciąż poszukuje nowości w swoim brzmieniu, to kobiecy wokal jest trafionym pomysłem.
Oczywiście album należy ocenić pozytywnie i koniecznie zachęcić post-maniaków do przesłuchania, nawet jeśli pierwszy kwadrans jakoś specjalnie nie porywa. Im dalej w las, tym robi się ciekawiej, choć będę tęsknił za neurotycznymi koszmarkami grupy rodem z Góry Kalwarii.
Grzegorz Bryk