O Stonesach i Beatlesach nigdy dość - taką zasadę zdają się wyznawać wydawcy i kolejni autorzy, niezrażeni tym, że temat został już oklepany niezliczoną ilością nierzadko opasłych tomiszczy.
Niemniej zawsze jest ta cicha nadzieja, że może Michael Starr (zbieżność nazwisk przypadkowa) znalazł coś nowego, że wyszperał jakąś ciekawostkę wcześniej nieznaną, że podrążył temat głębiej niż poprzednicy i rzeczywiście odgrzeje opowieść po mistrzowsku, z jakąś orientalną przyprawką i nada zupełnie nowy aromat zarysowi biograficznemu Ringo Starra. Niestety trzeba jednak za Dantem powtórzyć słynne skądinąd słowa: "Lasciate ogni speranza, voi ch'entrate" - "porzućcie wszelką nadzieję, wy, którzy tu wstępujecie".
Michael Starr miał na biografię tylko jeden pomysł - przedstawić historię Żuków zza perkusyjnego zestawu, czyli przez pryzmat Ringo Starra. I właściwie nic ponad to autor nie zaoferował czytelnikom, bo w istocie po raz enty powtarza tę samą legendę, która zresztą została opowiedziana w dużo donioślejszym stylu przez wielu wprawniejszych i wytrawniejszych biografów. Wystarczy tu przywołać choćby Huntera Daviesa, którego Starr maniakalnie cytuje, nawet całymi akapitami, co wydaje się kuriozalne, bo gdybym chciał poczytać Daviesa to bym go sobie po prostu kupił ("The Beatles" Daviesa wydało u nas SQN) czy spektakularny "Szał!" Philipa Normana. "Ringo" nie proponuje nic więcej ponad to, co wspomniane tytuły, ba, oferuje dużo mniej.
Rozdziały od 1 do 12 to więc jak mantra powtarzana historia grupy jako takiej, aż do ostatniego koncertu na dachu budynku firmy Apple i ostatecznego rozpadu. Zaznaczmy, że historia skondensowana do 250 stron, gdy tymczasem poważniejsze publikacje potrzebują na tę samą opowieść stron 600, małą czcionką. Już ta skala wystarczy, by stwierdzić, że dzieje Żuków przez Starra opisane są po łebkach. Trzeba mieć na uwadze, że to jednak nie biografia The Beatles, ale Ringo Starra i chciałoby się czegoś więcej o perkusiście dowiedzieć. Ringo w czasach beatlesowskich opisany został już wystarczająco przez innych, tu nie ma miejsca na nowości, może zatem "Ringo" sprzeda jakiś kąsek z epoki post-beatlesowskiej? Tylko połowicznie.
Biograf dużo miejsca poświęcił karierze filmowej Ringa, prześledził jego dyskografię i wszelkie próby działalności artystycznej. Wspomniał również o uzależnieniu od alkoholu i narkotyków (o tych mówi jednak niewiele - prawdopodobnie by nie stawiać w zbyt złym świetle swego bohatera). Wreszcie o odwyku oraz licznych romansach. Napisał to w stylu nieco tabloidowym i - co niestety trzeba zaznaczyć - w dużym pośpiechu, zupełnie jakby o tej części biografii Ringo nie miał za bardzo co opowiadać, ale opowiedzieć musiał. Zrobił więc to niechlujnie, na szybko, bez wgryzania się w temat. Krótko mówiąc, pomysł na książkę skończył się w momencie, gdy Starr nie mógł już dłużej cytować Normana Daviesa.
Ringo Starr, dowiadując się o tym, że "Ringo" powstanie, napisał: "Michael Starr pisze moją nieautoryzowaną biografię. Chciałbym powiadomić przyjaciół i fanów, że nie mam z nią nic wspólnego". Równie dobrze, mógł tej uwagi nie wygłaszać, bo "Ringo" jest napisane w taki sposób, że ex-beatles na pewno nie może się na Starra pogniewać. Chciałoby się lekkiej pikanterii, pokazania Beatlesa z mroczniejszej strony, może nawet pozycji demitologizującej bądź demaskatorskiej, nawet gdyby miało się to obyć kosztem bezstronnego podejścia, tymczasem jest na grzecznie, bez pieprzu i lekkostrawnie. Starr najwidoczniej nie chciał zrobić krzywdy swojemu bohaterowi. I to jest strasznie nudne.
"Ringo" można polecić jedynie osobom, które chciałyby poznać historię Beatlesów w pigułce, chybcikiem, do kotleta, bo i jest to fajnie napisana książka, którą czyta się chyżo i bez stresów. Fani większego kalibru mają "Szał!" i "The Beatles", i to właśnie tam powinni szukać informacji na temat Żuków - "Ringo" raczej nic nie wniósł do badań nad fenomenem The Beatles.
Grzegorz Bryk