Przyszła jesień… to idealny czas na muzykę sygnowaną nazwą Nosound.
Wywodzący się z Rzymu zespół zadebiutował przeszło dekadę temu, oferując słuchaczom zamgloną, eteryczną dawkę rocka progresywnego i art rocka. Od tego czasu na rynku ukazało się wiele wydawnictw Włochów, w tym takie niezapomniane albumy jak "A Sense Of Loss" z 2009 roku, ale nie zmieniła się filozofia Nosound. Ten zespół wciąż brzmi magicznie. Przez lata nie stracił nic ze swojej muzycznej nieuchwytności, budując klimat, który wywołuje w empatycznym słuchaczu niezapomnianą, jesienną dawkę doznań. Taki też jest najnowszy album zatytułowany "Scintilla".
Nad pomyślnością krążka czuwał oczywiście Giancarlo Erra, mastermind Nosound, a także grupa dłużej lub krócej związanych z zespołem muzyków w składzie Paolo Vigliarolo, Alessandro Luci, Marco Berni oraz Giulio Caneponi. Rękę do albumu przyłożył też m.in. Vincent Cavanagh, którego fanom art rocka nie trzeba przedstawiać. Gdzie więc się znajdujemy, jeśli nie nad melancholijnym, osadzonym w nieco przygnębiającej jesieni Rzymie? Każdy z dziesięciu nowych utworów Nosound ową melancholię nieco pogłębia, umożliwia słuchaczom odkryć te rejony ich duszy, które być może zostały przez nich zapomniane, może leżały zakurzone gdzieś w głębi ich serc i wspomnień. Taka jest "Scintilla". W objęciach delikatnych brzmień i falującego wokalu niepostrzeżenia ujawnia się jako mikstura aplikująca jesień do krwioobiegu.
Na nowym albumie, tak jak bywało to na poprzednich krążkach, próżno szukać ogromnej dynamiki czy spektakularnych zagrywek. Już pierwsza kompozycja, "Short Story", sprawia wrażenie jakby była zarejestrowana w oddali, gdzieś w tunelu, na którego końcu świat przestaje istnieć. Giancarlo Erra śpiewa tu symbolicznie: "The love, falling, the start, falling, our lives, sleeping", nawet nie próbując wyrwać słuchaczy z przyjemnego drzemania na temat zmieniającego się świata. "Scintilla" to także intensywne pokłady elektronicznych teł - czasem sprawiających wrażenie dźwięków wyjętych z konwencji noir, jak w przepięknie smutnej balladzie "Last Lunch", czasem przeistaczających się w bogate progresywne pejzaże z charakterystycznie leniwym wokalem Erry, vide "Little Man".
"Scintilla" to także niepopularny współcześnie minimalizm. Chęć zatrzymania się do kontemplacji. Tak oto kompozycja - par excellence - "In Celebration Of Life" jest niemalże zaproszeniem, aby usiąść na ławce w parku i obejrzeć spadające liście z drzew. Giancarlo Erra i Vincent Cavanagh metafizycznie pytają każdego z nas: kiedy ostatnio to robiłeś? Kiedy się zatrzymałeś, aby celebrować życie? To pytanie brzmi mocniej, niż najbardziej doniosłe przekazy prezentowane ostatnio w muzyce progresywnej. Minimalizm jest obecny także w innych utworach Nosound. Myślę tu o przygnębiającej w warstwie tekstowej kompozycji "Love Is Forever", będącej wbrew tytułowi, ilustracją cierpienia, gdzie Erra w otoczeniu tajemniczych partii klawiszowych zechciał nawet dwukrotnie zakląć. Ileż tu w nim czai się żalu i goryczy! Tym przyjemniej posłuchać opartego w dużej mierze na gitarze akustycznej "Evil Smile", stanowiącego swoiste katharsis narratora albumu.
Przed trudnymi dylematami muzycy grupy stanęli w kulminacyjnym momencie płyty, ale już pełnym rozmaitych zmian nastroju, wybuchów i wyciszeń utworze "The Perfect Wife". To prawdziwe tornado emocji! Znalazło się tu miejsce na rockowe odjazdy (!), wysublimowane partie instrumentów klawiszowych, a także na powrót do subtelnych i minimalistycznych pejzaży malowanych głosem Giancarlo Erry. W dwóch słowach: wspaniała kompozycja, jeden z symboli nieustających możliwości i witalności rocka progresywnego i art rocka. Utwór równocześnie daje pod rozwagę kwestię czy "Scintilla" jest rzymską iskrą, czy może imieniem kobiety, której nowy album Nosound został poświęcony? Być może kobieta jest iskrą w duszy człowieka. Czy to chciałeś powiedzieć na swoim nowym albumie Giancarlo?
Na krążku znalazły się także utwory… nieco egzotyczne. Utrzymane, co prawda, w generalnej konwencji płyty, ale wyróżniające się mocniejszymi akcentami gitarowymi i włoskojęzycznym tekstem, jak w "Sogno e Incendio" (śpiewa ceniony we Włoszech Andrea Chimenti), albo sprawiające wrażenie improwizowanych, opartych na poszarpanych sekcjach instrumentalnych, o czym świadczy "Emily", zbliżająca zespół do angielskich eksperymentatorów pokroju Tima Bownessa czy, szerzej, Roberta Frippa. Całość jednak zamyka się w kompozycji tytułowej "Scintilla", tak jak została otwarta. Jesiennie. Melancholijnie. W pełnym skupieniu i w poszukiwaniu magii pomiędzy opadającymi liśćmi. Taka jest właśnie twórczość Nosound - niczym opadający liść w hipnotyczne jesienne popołudnia.
Jaka jest zatem "Scintilla"? Akcentuję w ostatnich słowach tej recenzji: zjawiskowa! To fantastyczne, przeszywające duszę i wgryzające się do krwioobiegu dzieło. Giancarlo Erra, jego muzyczni kompani z Włoch i innych części Europy, tworzą wspaniałą historię rocka progresywnego i art rocka. To równocześnie ważne, że w tej muzyce nie chodzi o przesadzone efekty, szybkość i bezrefleksyjne zwracanie na siebie uwagi. Nowy album Nosound mówi bowiem o spokoju, o poszukiwaniu siebie, a nade wszystko o odnajdywaniu swojej duszy gdzieś tam we wszechświecie, jak również tu na ziemi, na zwykłej ławce w parku. Może już więc czas, aby usiąść na niej i pozwolić, aby jesienne liście ozdobiły poczynione o sobie i swoim miejscu na ziemi przemyślenia?
Konrad Sebastian Morawski